Oczywiście pamiętam mini miasteczko z fotografii Danki. Zaledwie kilkanaście drewnianych domków w szeregu ale robiły wrażenie "powrotu do przeszłości". Podświadomie szukałam wzrokiem uwiązanego konia i zawianego Lucky Lucka.
Na stacji benzynowej kupiłam chrupiące jabłka i powlekliśmy się koło za kołem do Cedar Citi.
Na mapie wyglądało na spore, w rzeczywistości malutkie miasteczko, podobne do niczego. Znowu pudełkowate domki i nic na czym można zawiesić oko.
Hotel Holliday Inn (jak wyliczył Exxtreme 50 % droższy od Hiltona w Vegas) oferował brudną wykładzinę w hallu, brudną windę i bezosobowy ale czysty pokój.
Oferował też niesamowity widok na rozgwieżdżone niebo - pomyślałam o ludziach z lunetami…
Raniutko poszliśmy na śniadanie. Standardowo ohydna kawa z termosu, słodkie, kaloryczne maziate COŚ co nie było ani croissantem za co miało uchodzić ani niczym co przeszłoby w Europie. Słodkie kolorowe płatki śniadaniowe, słodkie bajgle, słodki jogurt, słodkie naleśniki z samoobsługowej maszyny…
Zapomnijcie o pełnowartościowym jedzeniu, o czymś co miałoby w sobie błonnik, ziarno i nie zawierałoby mnóstwa "E". Wszystko z foliowej torby, z cateringu, plastikowe i jednorazowe. Bardzo postawny pan "kucharz" pieczołowicie dokładał karmę z tych worów jak do koryta. Nie było sensu manifestowania swojego niezadowolenia ponieważ ten miły "kucharz- dystrybutor" i tak nie zrozumiałby o co chodzi.
Wszyscy w Stanach są nadzwyczaj mili. Ja nie jestem mistrzynią tzw. small talków a szczególnie nie potrafię grać w grę, w którą grają prawie wszyscy Amerykanie. Idzie o słodkie rozmówki, w których to nikt nikogo nie słucha, a rozmowa (a raczej ping-pong nic nieznaczących słów) opiera się na z góry ustalonych zasadach.
Zasada jest taka:
Jeżeli ktoś cię pyta jak się masz - po prostu odpowiedz, że dobrze, nawet jeżeli tak nie jest. NIKT nie oczekuje od Ciebie określenia stanu faktycznego. Odpowiadaj, że OK, nawet jeżeli zżera cię melancholia i cierpienia młodego Wertera - bo to konwenans.
Jeżeli pani w recepcji cię pyta czy ci się podobało - odpowiedz, że owszem, że było great, a szczególnie smaczne było śniadanie bo…nikt nie oczekuje od ciebie prawdy.
Mój mąż pracując w amerykańskiej korporacji zrozumiał to już dawno co i mnie starał się zaszczepić.
Odpowiem krótko - nie zaszczepił. Jemu żyło się w USA łatwiej, mnie trudniej

Tyle dygresji na tematy psychologiczno-obyczajowe. Powracamy do kina drogi.
Do Zion nie było już daleko. Może godzina jazdy.
Pierwszy raz o Zion National Park usłyszałam chyba od…Digilante, kiedy komentował moją ubiegłoroczna podróż do Grand Canyon. Sprawdziłam co to ten Zion no i poszło…
Wjazd do parku jak zwykle - przez budki Misia Yogi. Strażnik w graniastym kapeluszu, 25 dolców, mapa, go!
Zion - krótko mówiąc to ogromne góry ale ma się wrażenie, że w większości nie uformowały się w "normalnych" procesach górotwórczych w wyniku wypiętrzania jednolitej masy skalnej ale przypominają bloki skalne - coś na podobieństwo Gór Stołowych, tyle że w czerwonym i żółtym kolorze i powiększone z 10 razy. Zion można zwiedzać na dwa sposoby - autem jadąc malowniczą "droga karmelkową", lub shuttle busem, zatrzymującym się na wielu przystankach, z których prowadzą szlaki turystyczne. Skorzystaliśmy z obydwu form.
No i znowu nie było rozczarowania.
Zion National Park nie przypomina formacji skalnych Bryce Canyon. Bryce rozpościera się w dół, w Zion zadzieramy głowy do góry. Słowa często więzną w ustach.
Caramel Road pnie się w górę serpentynami i agrafkami. Bo bokach strome ściany skalne o wysokości 800 m. Nie miałam punktu odniesienia - wszystko dookoła wydawało mi się ogromne. Skały piaskowca, wąwozy, urwiska, iglice.
Towarzyszy nam wrażenie klaustrofobii. Jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron przez skały.Na poboczach (mało miejsc do zatrzymywania się) rosną charakterystyczne dla tego miejsca białe kwiaty (to bieluń czyli anielskie trąby) podobne do powoju tylko 20 razy od niego większe. Nad głowami latają …kondory.
Niektóre masywy skalne są ukształtowane fałdziście i tarasowo - wyglądają jak ciasto (ze śliwkami

Wracamy, pakujemy się do shuttle busa i robimy alternatywną trasę, tym razem busem. Zajmuje nam to około 1,5 godziny. Jelonki (nie boją się ludzi) skubią trawkę, płyną rwące strumienie, widoki, widoki, widoki. Tu włada przyroda. To Zion Canyon (nazwa nadana przez Mormonów "Syjon") drążony przez ostanie 13 milionów lat przez Rzekę Dziewiczą. Jest jedyny w swoim rodzaju i na każdym robi wrażenie.
Żadne zdjęcie nie oddaje monumentalności tego miejsca. Nawet szerokokątny obiektyw spłaszcza i ścina boczne widzenie ludzkiego oka.
Cały Zion National Park jest dosyć spory ale my przez kilka godzin zobaczyliśmy co najważniejsze czyli Zion Scenic Drive. Jak zwykle po powrocie i wertowaniu internetu okazuje się, czego nie widzieliśmy ( np. Zion Coleb - wielki skalny łuk, a widziałam drogowskaz do niego). Wycieńczeni wrażeniami zbieramy się do podróży powrotnej do Vegas.
330 km…bułka z masłem.
Po powrocie do Vegas mieliśmy o dziwo jeszcze siły na przedwieczorne wizyty w fajnych centrach handlowych, spacer po stripie, wizytę w Bellagio i nocny spektakl fontannowy przed jego gmaszyskiem.
Będąc czuła na fałsz w architekturze całe Vegas raziło mnie w poprzednim roku okrutnie. Godząc się jednak z konwencją kiczu (nie wszystko jest kiczem - vide budynek w którym ma siedzibę sklep Prady) poddałam się nastrojowi zabawy i ogólnego luzu. Strona www "NaChj mi Architekt" mogłaby wpisać Vegas na stałe w swój spis treści ale co tam…Vegas to nie Paryż - chociaż jak wszyscy wiedzą, to w Paryżu stoi kopia wieży Eiffla.
Bellagio jest widowiskowe. Podobał mi się podwieszany kwietny szklany sufit w hallu, setki metrów kwadratowych kompozycji kwiatowych - do tego kiczowate uliczki ala France, ala Palazzo. Dla każdego coś dobrego - a jak wiemy ładne jest to co się komu podoba. Naszpikowanie butikami najlepszych marek. Tłoczno ale kolorowo, męcząco. W tym wszystkim gracze ze skupionymi twarzami.
Na szczęście w tym ogromnym budynku trafiliśmy na dobrą! kawiarnię, z włoską kawą i lodami. Siedliśmy sobie na korytarzu w przepastnych fotelach i mieliśmy najlepszy people watching. Oglądaliśmy korowód dziwnych postaci - kobiety? mężczyżni? z pieskiem albo bez pieska. Lat 30 ? a może 70 ? W tych czasach trudno być czegokolwiek pewnym. Rolexy, brylanty i hollywoodzkie garnitury zębów puszczały zajączki.
Największych doznań przysposabiały nam wystrojone rozchichotane kobiety, które miały zapewne "konferencje sprzedażową" lub coś w tym rodzaju…
Jakie kiecki! buciki! fryzury! Miło było popatrzeć.
Spacerując po tym ogromnym hotelu natknęliśmy się na kolejkę widzów czekających na spektakl Cirque du Soleil. Mieliśmy go zobaczyć w tamtym roku, ale nie wiedząc co to jest nie chciałam bo alergicznie reaguję na słowo cyrk. Jednak oglądnęłam w domu na ekranie TV i przyznam, że się myliłam. Powinniśmy byli zobaczyć to niesamowite przedstawienie, które nie jest spod znaku słonia, trąbki i clowna a spod znaku fantasy i najlepszej akrobacji na światowym poziomie.
Bellagio ze swoim blichtrem (nie mylić z europejskim pojęciem elegancji) zdecydowanie nie dla mnie ale warto je zobaczyć. Z zadowoleniem powróciłam do cichego Hiltona, ale zanim wróciliśmy…
Jeżeli jesteś w Vegas, zobacz koniecznie grę fontann, światła i muzyki przed Bellagio. "Spektakle" te odbywają się co 20 minut i przyznam się, że wyczekiwałam dwóch po kolei by nacieszyć się widowiskiem. Jeden powie, że jarmarcznym, ale ja nazwałabym je porywającym - szczególnie finałowe partie gdy fontanny strzelają w górę na 70 metrów i towarzyszy im huk burzowych grzmotów. Wieczorem podświetlenie potęguje wrażenia. Stałam jak oczarowana, opryskiwana kroplami wody.
Cieplutko, dookoła zadowoleni i zrelaksowani ludzie…
No i jak tu nie lubić Las Vegas?
ps. Danka, jak masz fajne zdjęcia to wrzuć, ja mam problemy natury technicznej.