Transamerican Express, jak zwiedzać Amerykę i nie oszaleć
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
Transamerican Express, jak zwiedzać Amerykę i nie oszaleć
Trans...było
American...też...
Express...oj był!
Kolejna rocznica ślubu, kolejne uciułane punkty w programie lojalnościowym Star Alliance, kolejne punkty w Hiltonie, kolejna wyprawa.
Dzieci... wot zagwostka. Nie da rady tłuc się z 10-latkiem i 8-mio latką. “Zajadą” nas Disneylandem, fast foodami, nękaniem, że “nudno, zimno, gorąco i że Ameryka jest głupia”...
Uprzedzając te reakcje wysłaliśmy pociechy na camp w Polsce. Łzy (moje) rozstania jakoś szybko obeschły - witaj przygodo! Witaj USA – wszak to moja pierwsza wizyta.
Radków, Monachium, Zurich, Nowy York, Los Angeles (Beverly Hills), Las Vegas, Death Valley, Lake Isabell – National Sequoia Park, San Francisco, Chicago, Monachium w 12 dni...potem do sanatorium? Kolejny urlop po urlopie? Nie ma tak dobrze...
Lot spoko. 8-9 godz., Lufthansa, czystość i wygoda. Mamy znajomego, który kiedyś leciał do NY Air India. To nadaje się na oddzielny post
Economy class. Choć raz przydały się krótkie nogi. Całkiem spora ilość osób wyznania mojżeszowego – brody, pejsy, czarne kapelusze, białe koszule, białe sznureczki u pasa (do dziś zachodzę w głowę co to takiego). Ktoś się orientuje?
Nowy York – lotnisko JFK.
Trochę kłopotów by się wydostać i wsiąść do metra. Metro to moje pierwsze zetknięcie z Nowym Yorkiem. Kto był – ten wie co mam na myśli. Metro nowojorskie wciąga piekło Dantego nosem. Daliśmy radę dojechać na środkowy Manhattan do Chelsea do turystycznego Hilton Garden Inn.
Brudno, chodniki oblepione gumą do żucia, “zwykli ludzie”, pośpiech... Rozkręci się – pomyślałam.
Najlepszym sposobem na zwiedzanie dużych miast jest skorzystanie z usług autobusów typu Sightseeing. Sprzedawcy biletów ubrani zgodnie z kolorem linii na żółto lub czerwono stoją na “każdym rogu”.
48 godzinny bilet na wszystkie trasy typu “Hop off - hop on” plus prom na do Statue of Liberty plus Empire State Building kosztuje około 150 dolarów dla 2 osób.
Która godzina? Spać się chce, więc kładę się spać – mąż przerażony, że już tak do końca ze mną będzie i amerykańska wycieczka weżmie w łeb.
Jet lag doskwiera przed dwa dni, ale potem jest ok.
Nowy York, Manhattan w zasadzie... jest... przytłaczający. Jakość powietrza jest nie do wytrzymania. Tłum ludzi w rozmiarze size plus w wygodnych sportowych butach lub klapkach gna przed siebie. Ruszamy spod Madison Square Garden. Na pierwszy rzut idzie Downtown. W drodze mijamy Greenwich Village – dzielnicę artystów i małych knajpek. Jakoś nie widzę nigdzie Carrie Bradshaw. Widzę za to pudełkowate ceglane domy przypominające architekturą industrialne, zaniedbane pudła dla kurczaków. Markizy, brudnawe wejścia. Wszystko zamknięte ponieważ tutejsze życie rozkwita nocą. W bocznych uliczkach charakterystyczne szeregowe domy ze schodkami. Ma to swój urok i jest takie tycie w cieniu wieżowców majaczących na horyzoncie. Nie jestem zachwycona. Pewnie nocą wygląda ładniej – znów sobie myślę, że się rozkręci... Na witrynach tajemnicze kartki z literami alfabetu: A, B, C... Okazuje się, że to kategorie higieniczne nadawane przez inspektorów “Sanepidu”. Wiele A wyglądających tak sobie. Aż boje się myśleć co jest w C. Gdzieś po drodze Little Italy, Chinatown... wykopy, dziury, reklamy...nie zachwyca. Trump Tower, Rockefeller Center - nie wiem gdzie dokładnie jesteśmy. Nie ma ślizgawki
Wjeżdżamy głębiej na południe w gąszcz drapaczy chmur. Ogrom budynków, przytłacza i wywołuje respekt. Gdy oczy i myśli uciekają ku skrawkom błękitnego nieba , staram się nie zapominać co dzieje się na poziomie runa tego miejskiego lasu. Tu na dachu Angelina Jolie i Brad Pitt mają apartament, tam Kim Kardashian kupuje bieliznę (cóż , tego typu arcyważne informacje płyną z ust przewodnika), a ja na poziomie runa widzę afroamerykanina, który u wejścia do restauracji obcina chore paznokcie u stóp (apetyt nie dopisywał mi przez cały czas pobytu w NY) lub ulicznego sprzedawcę torebek “luis viton” lub ulicznego straganiarza z owocami. Mojego zbawcy – bo tylko tam można kupić owoce.
Dojeżdżamy na płd. Manhattan do dzielnicy finansowej oraz do miejsca, w którym kiedyś stały dwie wieże. Już prawie z każdego miejsca wyspy widać jak do góry pną się nowe. Błękitne, błyszczące... Trudno jednak nie sięgnąć pamięcią wstecz i nie próbować wyobrazić sobie jakie piekło dotknęło to miejsce. Idziemy do Ground Zero. Miejsce po dawnych budynkach okolone wysokim płotem. Wybetonowane dawne obrysy budynków. Tu na zawsze pozostanie puste miejsce dla uczczenia tragedii. Pilnujący strażnicy – by nic niestosownego nie profanowało miejsca. Wycieczki weteranów wojennych z wieńcami. Jeden ze staruszków podchodzi do policjanta i ze śmiertelną powagą wręcza mu jeden ze swoich medali. Nie wiem jaka jest treść rozmowy, ale młody policjant o pięknej amerykańskiej szczęce jest śmiertelnie poważny. Amerykanie traktują bardzo serio etos patriotyzmu i swoją walkę o “wolność i demokrację na świecie”. Cokolwiek to znaczy. Jestem trochę poruszona. Taki rzeczywisty niewystudiowany i niezainscenizowany kontrapunkt – młode vs stare...przemijanie, śmierć, honor, refleksja...W tle łopoce amerykańska flaga.
Potem oglądamy budynek giełdy. Zabezpieczony zaporami przeciw wjazdowi aut. Barierki, ochrona. Przed budynkiem makler ubrany w szaroniebieski krótki fartuch pali papierosa. Krzyżujemy wzrok - rzecz rzadka w NY. Przystojniak. Zastanawiam się jak wygląda jego życie. Jakie ma problemy?
Spoglądamy na wielką amerykańską flagę rozpiętą na budynku. Robi wrażenie. Stoimy na schodach. Wielu turystów. Chwila refleksji o Lehman Brothers... Biegniemy dalej do Battery Park. Docieramy na przystań skąd statki wożą turystów do wyspy ze Statuą Wolności. Kolejka, ścisk, kontrola bagażu – rezygnujemy. Podziwiamy Statuę z nabrzeża. Brniemy dalej na przystań. Park Battery dosyć ładny, choć mały. Zieleni w NY jak na lekarstwo. Kilka zatęchłych klombów nazywają tu parkami. Biedne psy nie maja gdzie “brudzić”. Zaobserwowałam specjalne wybiegi betonowe, zmywane wodą z węża po ciśnieniem. ogrodzone, zamknięte. Ciężko maja psiaki w NY. Ich właściciele jeszcze ciężej.
Docieramy do portu. Oto i on! Jest Most Brookliński! Piękny! Pierwsza autentycznie zachwycająca konstrukcja. Na przystani kilka starych statków pełniących chyba fukcje muzealne. Te stare łajby na tle ogroooomnych szklanych budynków. Stare – nowe...
Wchodzimy do budynku centrum handlowego. O dziwo – prawie pusto. Jest pokusa by z filiżanką aromatycznej kawy zasiąść i podziwiać piękny most. No way... bary, słodkie lody, smażenina i meksykańskie żarcie – to co tam leżało trudno nazwać ludzka strawą. Wychodzimy na drewniany podest ciągnący się wokół budynku. Leżaki i pusto. Cudnie. Oglądam most. Nit po nicie. Warto go zobaczyć. Z kawy nici.
Z kawą w ogóle jest problem. Taka “kawiara” jak ja cierpi w USA okrutnie. Tylko Starbucks. Wszędzie! Lavazzy napiłam się dopiero w Beverly Hills.
Fenomen Starbucksa jest niepojęty. Udany come back. Nie ma co. Wszyscy galopują ściskając w dłoni wielkie wiadro z czymś brązowym w środku. Kochają się też w słodkich lodowych shakerach. Zapach w Starbucksie w ogóle nie przypomina aromatu miejsca w którym serwuje się kawę. Chyba, że taką zrobioną w przelewowym automacie – całe wieki temu i podpaloną na podgrzewaczu. Wypiłam raz jeden tę lurę i nie byłam w stanie “popchnąc” nią sztucznego kawałka ciasta cranberrowopomarańczowego. Błe.
Amerykanie uwielbiają Starbucksa. To ich świętość. Więc nie szkaluję więcej...
Jeżeli chcesz kupić sobie cos
ś świeżego do jedzenia, lub samemu ugotować posiłek to w NY jesteś w nie lada kłopocie. Na każdym metrze kwadratowym możesz kupić gotowe jedzenie na wynos. Trudno namierzyć sklep z produktami spożywczymi. Wszystko podane pod nos, wysoce przetworzone, babeczki, słodycze...ten naród zabija się sam jedząc to co jedzą... Nie przygotowawszy listy rekomendowanych miejsc mieliśmy kłopot z posiłkami. Całe szczęście trafiliśmy na absolutnie fantastyczny bar Fresh&Co, który serwuje organiczne potrawy. Kilkanaście rodzajów sałat i sałatek, zupa z soczewicy, ciecierzycy lub przetartego zielonego groszku, jakieś buliony , tikka masala...Pyszne, świeże, czysto jak na sali operacyjnej. Przetrwałam w NY tylko dzięki Fresh&Co.
Aaaa...jesteśmy na przystani...
Wpadamy zwiedzić stare budynki portowe, pierwsze budynki budowane na nabrzeżu. Śliczny kawałek starej architektury miejskiej. Każdy stary budynek, nawet najmniejszy nie ma prawa być zburzony. Może być ewentualnie obudowany wieżowcem. Przepisy w tej materii są bezwzględne. Po lewej Abercrombie & Fitch. Hm...mój mąż – mentalnie amerykański student – nie omija tej szansy. W sklepie to co zwykle. Modelowy chłopak w klapkach wita nas szerokim uśmiechem. Mąż wciąga brzuch. Łomoce energetyczna muzyka. Ciemnawo, rozpylane perfumy.Ma być energetycznie, wesoło, przyjemnie. Ten klimat sprzyja zakupom. Niewiele rzeczy na clearance. A & F chlubi się tym,że to marka dla pięknych , młodych i bogatych – o innych nie dbają .
Coś tam łowię dla zagubionego męża. Szczęśliwy. W końcu mój zmysł zakupowy na coś się przydaje. 80 % klientów to... Europejczycy.
Płyniemy na Staten Island. Z pokładu promu widać Manhattan i Statuę Wolności. Z perspektywy pokładu widać jak łatwym celem były WTC. Najwyższe, prawie na samym brzegu. Co za piekielny pomysł.
Pięknie wygląda Manhattan “z wody”.
Zwiedzamy Brooklyn. Przejazd mostem – imponująco. Szersze ulice, mniej ludzi, spokojniej...Ale to już nie jest Nowy York. Tak przynajmniej twierdzi Carrie.
Przewodnik nie ma o czym mówić, więc nawija o tym gdzie mieszka jego babcia albo jego ex... Ładniejsze domy, jest kilka atrakcyjnych miejsc, jakiś zaniedbany park z połamanym płotem. Ani ładnie ani brzydko. Zaliczone.
Następnego dnia jedziemy na Upper Manhattan. No, no...ładnie.Eleganckie, szacowne budynki mieszkalne, Muzeum Peggy Guggenheim, co krok to jakaś Tower, szerokie aleje, gdzieś “wyparowała” guma do żucia z chodników. Central Park. W nim piękne drzewa, place zabaw (niektóre betonowe sic!), mostki, kładki, uliczki – uroczo. Pojawiają się eleganccy ludzie. Po drugiej stronie CP kolejne dwie wieże – tym razem to apartamentowce zamieszkałe przez gwiazdy filmowe. Padają sławne nazwiska. Okey...
Wjeżdżamy do Harlemu. Pamiętam, że to tutaj Bruce Willis obrażał czarnych współobywateli obnosząc się z tablicą w Szklanej Pułapce. Stąd jest Alicia Keys... gdzieś w myślach widzę jej matkę ciułającą na pierwszy fortepian, na ulicach raczej brak jasnolicych. Są za to bejsbolówki, złote zęby, złote łańcuchy i jeden facet w biustonoszu ze sztucznym biustem. Zaliczone.
Na ostatni dzień zostawiamy sobie 5-tą Aleję. No tak, tu mi się podoba. Chodniki szerokie i czyste , elegancja lecz Francja bynajmniej... Gdzieś w międzyczasie Nordstrom, Bloomingdale’s, Macy’s...Ładnie, ale nie na zakupy przyjechałam. Czeka na mnie Empire State Building. Po drodze naganiacze oferują expresowy wjazd windą. Prawdopodobnie trzeba czekać godzinę. Nie korzystamy z expresowych biletów i bez przeszkód wchodzimy z ludzką falą do budynku. Jestem oczarowana. Budowla jest z lat 30-tych. Nawet nie wiedząc tego można to rozpoznać po stylu panującym wewnątrz. Mebli brak więc nie widać meblowego Art Deco, ale są pewne charakterystyczne elementy architektoniczne i wnętrzarskie które zdradzają lata 30-te. Podobała mi się oszałamiająca podłoga wykonana jakby z kolorowej żywicy, połyskująca jak masa perłowa. Po drodze sprawdzają bilety kilka razy. Wystawa z czasów budowy. Zdjęcia z zeszytów ówczesnych inżynierów. Czcionka przedwojennych maszyn do pisania. Zdjęcia z budowy, przepaście, liny i...ludzie. Wspaniali ludzie, którzy dali radę budować takie potwory. Bez komputerów. W pogoni za laurem za najwyższy budynek świata. Laur został osiągnięty pewną sprytną sztuczką, w której to końcową iglicę dającą zwycięski wynik zamontowano w ostatniej chwili. Genialne. Oglądam dalej - rozczula zdjęcie King Konga.
Wjeżdżamy na ostatnie piętro widokowe.
Powiem tak – jeżeli nie byliście w Nowym Yorku, a zamierzacie...a jeżeli będziecie ale zrezygnujecie z wjazdu na ESB to stracicie wielką szansę na doznanie czegoś niezwykłego. Koniecznie to zobaczcie.
Mnie zaparło dech w piersiach. Jeżeli do tego momentu mój stosunek do NY był raczej estetycznie chłodny, to widok z tarasu pozwolił zobaczyć Manhattan jak jedno ciało. Ułożył mi się w głowie plan miasta. Jeden twór, jedno – jedyne w swoim rodzaju miasto... Z dołu, jak bzyczenie much dochodził pomruk ulicznego życia. Z góry ma się dowód, że Manhattan to jednak wyspa...
Było cieple popołudnie, słonce chyliło się ku zachodowi. To jeden z tych momentów w życiu, które zapamiętuje się na zawsze. Zakochałam się w tym budynku i tym widoku.
Na odchodnym kupiłam pluszowego...King Konga.
...................................................................................................
następny przystanek Miasto Aniołow...
cdn.
ps. Jezeli ktos zna NY bardzo dobrze i dopatrzy się w moim tekście nieścisłości odnośnie położenia odwiedzanych miejsc (ułożenie względem siebie Little Italy, China Town itp...), to proszę nie mieć żalu. Piszę z pamięci nie wspomagając się mapa, która jest niesamowicie daleko bo w drugim pokoju
Liczą się moje wrażenia i ogólny obraz, który zapamiętałam...
American...też...
Express...oj był!
Kolejna rocznica ślubu, kolejne uciułane punkty w programie lojalnościowym Star Alliance, kolejne punkty w Hiltonie, kolejna wyprawa.
Dzieci... wot zagwostka. Nie da rady tłuc się z 10-latkiem i 8-mio latką. “Zajadą” nas Disneylandem, fast foodami, nękaniem, że “nudno, zimno, gorąco i że Ameryka jest głupia”...
Uprzedzając te reakcje wysłaliśmy pociechy na camp w Polsce. Łzy (moje) rozstania jakoś szybko obeschły - witaj przygodo! Witaj USA – wszak to moja pierwsza wizyta.
Radków, Monachium, Zurich, Nowy York, Los Angeles (Beverly Hills), Las Vegas, Death Valley, Lake Isabell – National Sequoia Park, San Francisco, Chicago, Monachium w 12 dni...potem do sanatorium? Kolejny urlop po urlopie? Nie ma tak dobrze...
Lot spoko. 8-9 godz., Lufthansa, czystość i wygoda. Mamy znajomego, który kiedyś leciał do NY Air India. To nadaje się na oddzielny post
Economy class. Choć raz przydały się krótkie nogi. Całkiem spora ilość osób wyznania mojżeszowego – brody, pejsy, czarne kapelusze, białe koszule, białe sznureczki u pasa (do dziś zachodzę w głowę co to takiego). Ktoś się orientuje?
Nowy York – lotnisko JFK.
Trochę kłopotów by się wydostać i wsiąść do metra. Metro to moje pierwsze zetknięcie z Nowym Yorkiem. Kto był – ten wie co mam na myśli. Metro nowojorskie wciąga piekło Dantego nosem. Daliśmy radę dojechać na środkowy Manhattan do Chelsea do turystycznego Hilton Garden Inn.
Brudno, chodniki oblepione gumą do żucia, “zwykli ludzie”, pośpiech... Rozkręci się – pomyślałam.
Najlepszym sposobem na zwiedzanie dużych miast jest skorzystanie z usług autobusów typu Sightseeing. Sprzedawcy biletów ubrani zgodnie z kolorem linii na żółto lub czerwono stoją na “każdym rogu”.
48 godzinny bilet na wszystkie trasy typu “Hop off - hop on” plus prom na do Statue of Liberty plus Empire State Building kosztuje około 150 dolarów dla 2 osób.
Która godzina? Spać się chce, więc kładę się spać – mąż przerażony, że już tak do końca ze mną będzie i amerykańska wycieczka weżmie w łeb.
Jet lag doskwiera przed dwa dni, ale potem jest ok.
Nowy York, Manhattan w zasadzie... jest... przytłaczający. Jakość powietrza jest nie do wytrzymania. Tłum ludzi w rozmiarze size plus w wygodnych sportowych butach lub klapkach gna przed siebie. Ruszamy spod Madison Square Garden. Na pierwszy rzut idzie Downtown. W drodze mijamy Greenwich Village – dzielnicę artystów i małych knajpek. Jakoś nie widzę nigdzie Carrie Bradshaw. Widzę za to pudełkowate ceglane domy przypominające architekturą industrialne, zaniedbane pudła dla kurczaków. Markizy, brudnawe wejścia. Wszystko zamknięte ponieważ tutejsze życie rozkwita nocą. W bocznych uliczkach charakterystyczne szeregowe domy ze schodkami. Ma to swój urok i jest takie tycie w cieniu wieżowców majaczących na horyzoncie. Nie jestem zachwycona. Pewnie nocą wygląda ładniej – znów sobie myślę, że się rozkręci... Na witrynach tajemnicze kartki z literami alfabetu: A, B, C... Okazuje się, że to kategorie higieniczne nadawane przez inspektorów “Sanepidu”. Wiele A wyglądających tak sobie. Aż boje się myśleć co jest w C. Gdzieś po drodze Little Italy, Chinatown... wykopy, dziury, reklamy...nie zachwyca. Trump Tower, Rockefeller Center - nie wiem gdzie dokładnie jesteśmy. Nie ma ślizgawki
Wjeżdżamy głębiej na południe w gąszcz drapaczy chmur. Ogrom budynków, przytłacza i wywołuje respekt. Gdy oczy i myśli uciekają ku skrawkom błękitnego nieba , staram się nie zapominać co dzieje się na poziomie runa tego miejskiego lasu. Tu na dachu Angelina Jolie i Brad Pitt mają apartament, tam Kim Kardashian kupuje bieliznę (cóż , tego typu arcyważne informacje płyną z ust przewodnika), a ja na poziomie runa widzę afroamerykanina, który u wejścia do restauracji obcina chore paznokcie u stóp (apetyt nie dopisywał mi przez cały czas pobytu w NY) lub ulicznego sprzedawcę torebek “luis viton” lub ulicznego straganiarza z owocami. Mojego zbawcy – bo tylko tam można kupić owoce.
Dojeżdżamy na płd. Manhattan do dzielnicy finansowej oraz do miejsca, w którym kiedyś stały dwie wieże. Już prawie z każdego miejsca wyspy widać jak do góry pną się nowe. Błękitne, błyszczące... Trudno jednak nie sięgnąć pamięcią wstecz i nie próbować wyobrazić sobie jakie piekło dotknęło to miejsce. Idziemy do Ground Zero. Miejsce po dawnych budynkach okolone wysokim płotem. Wybetonowane dawne obrysy budynków. Tu na zawsze pozostanie puste miejsce dla uczczenia tragedii. Pilnujący strażnicy – by nic niestosownego nie profanowało miejsca. Wycieczki weteranów wojennych z wieńcami. Jeden ze staruszków podchodzi do policjanta i ze śmiertelną powagą wręcza mu jeden ze swoich medali. Nie wiem jaka jest treść rozmowy, ale młody policjant o pięknej amerykańskiej szczęce jest śmiertelnie poważny. Amerykanie traktują bardzo serio etos patriotyzmu i swoją walkę o “wolność i demokrację na świecie”. Cokolwiek to znaczy. Jestem trochę poruszona. Taki rzeczywisty niewystudiowany i niezainscenizowany kontrapunkt – młode vs stare...przemijanie, śmierć, honor, refleksja...W tle łopoce amerykańska flaga.
Potem oglądamy budynek giełdy. Zabezpieczony zaporami przeciw wjazdowi aut. Barierki, ochrona. Przed budynkiem makler ubrany w szaroniebieski krótki fartuch pali papierosa. Krzyżujemy wzrok - rzecz rzadka w NY. Przystojniak. Zastanawiam się jak wygląda jego życie. Jakie ma problemy?
Spoglądamy na wielką amerykańską flagę rozpiętą na budynku. Robi wrażenie. Stoimy na schodach. Wielu turystów. Chwila refleksji o Lehman Brothers... Biegniemy dalej do Battery Park. Docieramy na przystań skąd statki wożą turystów do wyspy ze Statuą Wolności. Kolejka, ścisk, kontrola bagażu – rezygnujemy. Podziwiamy Statuę z nabrzeża. Brniemy dalej na przystań. Park Battery dosyć ładny, choć mały. Zieleni w NY jak na lekarstwo. Kilka zatęchłych klombów nazywają tu parkami. Biedne psy nie maja gdzie “brudzić”. Zaobserwowałam specjalne wybiegi betonowe, zmywane wodą z węża po ciśnieniem. ogrodzone, zamknięte. Ciężko maja psiaki w NY. Ich właściciele jeszcze ciężej.
Docieramy do portu. Oto i on! Jest Most Brookliński! Piękny! Pierwsza autentycznie zachwycająca konstrukcja. Na przystani kilka starych statków pełniących chyba fukcje muzealne. Te stare łajby na tle ogroooomnych szklanych budynków. Stare – nowe...
Wchodzimy do budynku centrum handlowego. O dziwo – prawie pusto. Jest pokusa by z filiżanką aromatycznej kawy zasiąść i podziwiać piękny most. No way... bary, słodkie lody, smażenina i meksykańskie żarcie – to co tam leżało trudno nazwać ludzka strawą. Wychodzimy na drewniany podest ciągnący się wokół budynku. Leżaki i pusto. Cudnie. Oglądam most. Nit po nicie. Warto go zobaczyć. Z kawy nici.
Z kawą w ogóle jest problem. Taka “kawiara” jak ja cierpi w USA okrutnie. Tylko Starbucks. Wszędzie! Lavazzy napiłam się dopiero w Beverly Hills.
Fenomen Starbucksa jest niepojęty. Udany come back. Nie ma co. Wszyscy galopują ściskając w dłoni wielkie wiadro z czymś brązowym w środku. Kochają się też w słodkich lodowych shakerach. Zapach w Starbucksie w ogóle nie przypomina aromatu miejsca w którym serwuje się kawę. Chyba, że taką zrobioną w przelewowym automacie – całe wieki temu i podpaloną na podgrzewaczu. Wypiłam raz jeden tę lurę i nie byłam w stanie “popchnąc” nią sztucznego kawałka ciasta cranberrowopomarańczowego. Błe.
Amerykanie uwielbiają Starbucksa. To ich świętość. Więc nie szkaluję więcej...
Jeżeli chcesz kupić sobie cos
ś świeżego do jedzenia, lub samemu ugotować posiłek to w NY jesteś w nie lada kłopocie. Na każdym metrze kwadratowym możesz kupić gotowe jedzenie na wynos. Trudno namierzyć sklep z produktami spożywczymi. Wszystko podane pod nos, wysoce przetworzone, babeczki, słodycze...ten naród zabija się sam jedząc to co jedzą... Nie przygotowawszy listy rekomendowanych miejsc mieliśmy kłopot z posiłkami. Całe szczęście trafiliśmy na absolutnie fantastyczny bar Fresh&Co, który serwuje organiczne potrawy. Kilkanaście rodzajów sałat i sałatek, zupa z soczewicy, ciecierzycy lub przetartego zielonego groszku, jakieś buliony , tikka masala...Pyszne, świeże, czysto jak na sali operacyjnej. Przetrwałam w NY tylko dzięki Fresh&Co.
Aaaa...jesteśmy na przystani...
Wpadamy zwiedzić stare budynki portowe, pierwsze budynki budowane na nabrzeżu. Śliczny kawałek starej architektury miejskiej. Każdy stary budynek, nawet najmniejszy nie ma prawa być zburzony. Może być ewentualnie obudowany wieżowcem. Przepisy w tej materii są bezwzględne. Po lewej Abercrombie & Fitch. Hm...mój mąż – mentalnie amerykański student – nie omija tej szansy. W sklepie to co zwykle. Modelowy chłopak w klapkach wita nas szerokim uśmiechem. Mąż wciąga brzuch. Łomoce energetyczna muzyka. Ciemnawo, rozpylane perfumy.Ma być energetycznie, wesoło, przyjemnie. Ten klimat sprzyja zakupom. Niewiele rzeczy na clearance. A & F chlubi się tym,że to marka dla pięknych , młodych i bogatych – o innych nie dbają .
Coś tam łowię dla zagubionego męża. Szczęśliwy. W końcu mój zmysł zakupowy na coś się przydaje. 80 % klientów to... Europejczycy.
Płyniemy na Staten Island. Z pokładu promu widać Manhattan i Statuę Wolności. Z perspektywy pokładu widać jak łatwym celem były WTC. Najwyższe, prawie na samym brzegu. Co za piekielny pomysł.
Pięknie wygląda Manhattan “z wody”.
Zwiedzamy Brooklyn. Przejazd mostem – imponująco. Szersze ulice, mniej ludzi, spokojniej...Ale to już nie jest Nowy York. Tak przynajmniej twierdzi Carrie.
Przewodnik nie ma o czym mówić, więc nawija o tym gdzie mieszka jego babcia albo jego ex... Ładniejsze domy, jest kilka atrakcyjnych miejsc, jakiś zaniedbany park z połamanym płotem. Ani ładnie ani brzydko. Zaliczone.
Następnego dnia jedziemy na Upper Manhattan. No, no...ładnie.Eleganckie, szacowne budynki mieszkalne, Muzeum Peggy Guggenheim, co krok to jakaś Tower, szerokie aleje, gdzieś “wyparowała” guma do żucia z chodników. Central Park. W nim piękne drzewa, place zabaw (niektóre betonowe sic!), mostki, kładki, uliczki – uroczo. Pojawiają się eleganccy ludzie. Po drugiej stronie CP kolejne dwie wieże – tym razem to apartamentowce zamieszkałe przez gwiazdy filmowe. Padają sławne nazwiska. Okey...
Wjeżdżamy do Harlemu. Pamiętam, że to tutaj Bruce Willis obrażał czarnych współobywateli obnosząc się z tablicą w Szklanej Pułapce. Stąd jest Alicia Keys... gdzieś w myślach widzę jej matkę ciułającą na pierwszy fortepian, na ulicach raczej brak jasnolicych. Są za to bejsbolówki, złote zęby, złote łańcuchy i jeden facet w biustonoszu ze sztucznym biustem. Zaliczone.
Na ostatni dzień zostawiamy sobie 5-tą Aleję. No tak, tu mi się podoba. Chodniki szerokie i czyste , elegancja lecz Francja bynajmniej... Gdzieś w międzyczasie Nordstrom, Bloomingdale’s, Macy’s...Ładnie, ale nie na zakupy przyjechałam. Czeka na mnie Empire State Building. Po drodze naganiacze oferują expresowy wjazd windą. Prawdopodobnie trzeba czekać godzinę. Nie korzystamy z expresowych biletów i bez przeszkód wchodzimy z ludzką falą do budynku. Jestem oczarowana. Budowla jest z lat 30-tych. Nawet nie wiedząc tego można to rozpoznać po stylu panującym wewnątrz. Mebli brak więc nie widać meblowego Art Deco, ale są pewne charakterystyczne elementy architektoniczne i wnętrzarskie które zdradzają lata 30-te. Podobała mi się oszałamiająca podłoga wykonana jakby z kolorowej żywicy, połyskująca jak masa perłowa. Po drodze sprawdzają bilety kilka razy. Wystawa z czasów budowy. Zdjęcia z zeszytów ówczesnych inżynierów. Czcionka przedwojennych maszyn do pisania. Zdjęcia z budowy, przepaście, liny i...ludzie. Wspaniali ludzie, którzy dali radę budować takie potwory. Bez komputerów. W pogoni za laurem za najwyższy budynek świata. Laur został osiągnięty pewną sprytną sztuczką, w której to końcową iglicę dającą zwycięski wynik zamontowano w ostatniej chwili. Genialne. Oglądam dalej - rozczula zdjęcie King Konga.
Wjeżdżamy na ostatnie piętro widokowe.
Powiem tak – jeżeli nie byliście w Nowym Yorku, a zamierzacie...a jeżeli będziecie ale zrezygnujecie z wjazdu na ESB to stracicie wielką szansę na doznanie czegoś niezwykłego. Koniecznie to zobaczcie.
Mnie zaparło dech w piersiach. Jeżeli do tego momentu mój stosunek do NY był raczej estetycznie chłodny, to widok z tarasu pozwolił zobaczyć Manhattan jak jedno ciało. Ułożył mi się w głowie plan miasta. Jeden twór, jedno – jedyne w swoim rodzaju miasto... Z dołu, jak bzyczenie much dochodził pomruk ulicznego życia. Z góry ma się dowód, że Manhattan to jednak wyspa...
Było cieple popołudnie, słonce chyliło się ku zachodowi. To jeden z tych momentów w życiu, które zapamiętuje się na zawsze. Zakochałam się w tym budynku i tym widoku.
Na odchodnym kupiłam pluszowego...King Konga.
...................................................................................................
następny przystanek Miasto Aniołow...
cdn.
ps. Jezeli ktos zna NY bardzo dobrze i dopatrzy się w moim tekście nieścisłości odnośnie położenia odwiedzanych miejsc (ułożenie względem siebie Little Italy, China Town itp...), to proszę nie mieć żalu. Piszę z pamięci nie wspomagając się mapa, która jest niesamowicie daleko bo w drugim pokoju
Liczą się moje wrażenia i ogólny obraz, który zapamiętałam...
Ostatnio zmieniony 30-08-2012, 21:10 przez ogrodniczka, łącznie zmieniany 5 razy.
I to cała prawda o NY, wszystko się zgadza
Mi też doskwierał brak porządnej kawy i prawdziwego jedzenia, wszystko smażone na głębokim tłuszczu (*)... niestety nie trafiłam na nic "bio" będę wiedzieć na przyszłość czego szukać
(*) w pewnej pizzeri była nawet pizza calzone smażona na głębokim tłuszczu a nie z piekarnika - jak to usłyszałam to prawie spadałam z krzesła. Nie wiem czy dałoby się takie "cudo" zjeść...
Mi też doskwierał brak porządnej kawy i prawdziwego jedzenia, wszystko smażone na głębokim tłuszczu (*)... niestety nie trafiłam na nic "bio" będę wiedzieć na przyszłość czego szukać
(*) w pewnej pizzeri była nawet pizza calzone smażona na głębokim tłuszczu a nie z piekarnika - jak to usłyszałam to prawie spadałam z krzesła. Nie wiem czy dałoby się takie "cudo" zjeść...
dag
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
<brawo> brawo, ogrodniczko! - tak, czyta się super...i wiesz, po Twoich relacjach z różnych podróży, to mam czasem takie wrażenie, jakbym już tam była....więc już nie muszę jechać, prawda? ...Nie mam niestety jak/gdzie zbierać punktów lojalnościowych, więc tak daleko się pewnie nigdy nie wybiorę...no, ale dzięki Tobie już czuję się, jakbym tam była
To ja będę jeździć w jakieś bliższe, dostępne miejsca i tu opisywać, a Wy - w dalsze, i tak się będziemy uzupełniać...ok?
To ja będę jeździć w jakieś bliższe, dostępne miejsca i tu opisywać, a Wy - w dalsze, i tak się będziemy uzupełniać...ok?
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
Na zdjecia zawsze czekam z wywieszonym jezykiem Oczywiscie od 2000 dostalbym zapewne czkawki, ale jesli wybierzesz z nich kilkanascie, to bede bardzo szczesliwy.ogrodniczka pisze:Mam 2000 zdjęć. MaWi dostałby zawału <shock>
Bardzo sie ciesze, ze poruszylas temat Starbucksa. Ja doswiadczylem dokladnie tych samych traumatycznych przezyc organoleptycznych w lokalu tej firmy w Chicago. Uwazam, ze swiatowe lobby kawowe (o ile takie istnieje) powinno wymusic na Starbucks zmiane nazwy serwowanych tam napojow na "napoj kawoniepodobny" z adnotacja: kliencie - pijesz na wlasne ryzyko.
A w ramach konkluzji - Ogrodniczko - jestem zagorzalym fanem Twoich relacji z podrozy! Kazda z nich czytam z wypiekami na twarzy (i tak siedem razy )
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
New York - Manhattan
Do wczorajszej relacji muszę jeszcze dodać - drobnostka - Times Square i Brodway...Pierwszy hałaśliwy, zatłoczony, specyficzny (dla mnie zobaczyć i uciec).
Brodway - fajna i ładna ulica - jedyna która przecina Manhattan na skos. Miło jest nim po prostu iść przed siebie i uprawiać people watching...
Niestety nie moge dodac załaczników. Wyswietla mi się komunikat "błąd ogólny": tried to upload empty file.
Brodway - fajna i ładna ulica - jedyna która przecina Manhattan na skos. Miło jest nim po prostu iść przed siebie i uprawiać people watching...
Niestety nie moge dodac załaczników. Wyswietla mi się komunikat "błąd ogólny": tried to upload empty file.
jak milo poczytac i powrocic do tego strasznego i pieknego miasta! Czekamy na ciag dalszy.
Co do kawy, to pamietam, ze od 6 rano na kazdym skrzyzowaniu pojawia sie wozek-mini-sklepik z kawa i croissantami. Kawa oczywiscie AAAmerykanska, w papierowym kubku i papierowej torebce. Wozki znikaja z ulicy zaraz przed 12.00.
Rozczulajace sa tez kobitki w garsonkach i adidasach, ze szpilkami w rekach.
Co do kawy, to pamietam, ze od 6 rano na kazdym skrzyzowaniu pojawia sie wozek-mini-sklepik z kawa i croissantami. Kawa oczywiscie AAAmerykanska, w papierowym kubku i papierowej torebce. Wozki znikaja z ulicy zaraz przed 12.00.
Rozczulajace sa tez kobitki w garsonkach i adidasach, ze szpilkami w rekach.
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel