Z pamietnika wuja Matta z Podrozy
Bedac pod wrazeniem Altasu kulinarnego naszego kolegi digilanta, postanowilem nieudolnie mu dorownac. Nie bedzie to jednak opis jakiejs konkretnej knajpki, do ktorej warto by sie wybrac przejezdzajac przypadkiem przez Chicago. Raczej moje ogolne refleksje na temat zwyczajow zywieniowych tubylcow. Mam nadzieje, ze poza kilkoma oczywistymi dla Europejczyka faktami, znajdziecie tutaj takze informacje, o tyle chocby niecodzienne, ze dla mnie jako przybysza ze Starego Kontynentu wydaly sie warte zamieszczenia. Na deser dorzucam tez pare luznych refleksji na temat tego "kraju wolnosci i nieograniczonych mozliwosci", jak sie przynajmniej jeszcze gdzieniegdzie uwaza <mrgreen>
W ramach poznawania Ameryki, zglebiam tutejsze (ogolnie znane zreszta, ale do tej pory dla mnie nie z autopsji) zwyczaje kulinarne. Chicago to przede wszystkim wszechobecna...
pizza. Bylem troche zdziwiony, kiedy na kilka dni przed moim wyjazdem, pewna poznana w Luksemburgu Amerykanka powiedziala mi, ze skoro jade do Chicago, to musze koniecznie sprobowac ich pizzy. Sa nawet tutaj tacy, co twierdza, ze pizze wymyslono... w Chicago i byl to wklad imigrantow wloskich w miejscowa kulture. Dopiero potem przywedrowala ona do "macierzy". Troche nie chce mi sie w to wierzyc, chociaz z amerykanskiego punktu widzenia pizza to przeciez nic innego jak kolejny "sandwich", ktory jest jak wiadomo wladca niepodzielnym na amerykanskich stolach. Nie mam pojecia, jak mozna dozyc starosci jedzac podgrzewane (lub nie) kanapki na sniadanie, obiad i kolacje, ale obawiam sie ze po ulicach amerykanskich miast chodzi mnostwo dowodow na to, ze jest to mozliwe. Poki co staram sie nie wyrozniac z tlumu przekladajac sandwicze jedynie pizza, ale cos mi sie zdaje, ze kryzys sandwiczowy nadchodzi wielkimi krokami, jesli wiec nie znajde w tym miescie jakiejs normalnej knajpy, to zaczne sie niedlugo zywic wylacznie owocami, co z pewnoscia wyjdzie mi na zdrowie. Dobrze, ze chociaz oprocz tych wszystkich whopperow i bigmakow jest tutaj ta pizza. Nie powiem – nawet dobra i miejscami calkiem "wloska". Chociaz to co ja uznalbym za stylowe, to tutaj jest traktowane jako wynaturzenie. Prawdziwa chicagowska pizza bowiem, to nieznanego pochodzenia ser (z cala pewnoscia nie mozarella), kawalki jakiegos miesa (najczesciej kurczaka) plus pieczarki, spoczywajace na mocno przerosnietym ciescie, chyba zreszta niekoniecznie drozdzowym. Da sie to jesc oczywiscie, ale bez przesady.
Z miejscowych specyfikow pozostala mi do zglebienia oczywiscie jeszcze... kuchnia polska, a przede wszystkim jej delegat w sandwiczowym parlamencie, czyli Polish Hot, bedacy forma hot-doga, z wmontowana kielbasa, niewiele jednak przypominajaca ta prawdziwa "z Polska". Widzialem juz zreszta okolice Jackowa, ale tylko pobieznie. Nie jestem pewien czy mnie tam ciagnie, ale jesli bede mial naprawde za duzo czasu, to pewnie tam zajrze. Oczywiscie polskie klimaty, sklepy z szyldami po polsku, wszechobecna reklama Okocimia, etc... i co musze z sentymentem stwierdzic, wszystko wyglada dokladnie tak, jak na filmie o przygodach Pawlaka i Kargula za oceanem. Zmienily sie tylko detale – nowsze samochody na ulicach, inne ubrania, wszechobecne komorki i laptopy, jednak ulica, domy, szyldy – wszystko dokladnie w tym samym kolorycie. Nawet ma sie wrazenie, jakby koloryt ten wyplowial z uplywem czasu (cholera, a moze ja wcale nie szwendam sie po chicagowskich ulicach, tylko ogladam jakis film sprzed 30 z gora lat?).
[center]
* * *[/center]
Najbardziej widocznym symptomem amerykanskiej wolnosci jest w Chicago wszechobecny balagan. I to w wielu wymiarach. Po pierwsze syf literalny – wszedzie walaja sie smieci, puste pudla, foliowe torby, co dodatkowo poteguje wiejacy tu bez ustanku silny wiatr.
Windy City – to jest wiecej niz prawdziwe okreslenie tego miejsca na swiecie. Wiatr hula tutaj bez ustanku. W zasadzie do jego najlzejszej postaci (czegos w rodzaju zefirka) po prostu trzeba przywyknac, natomiast bywaja podmuchy, ktore nawet w centrum miasta, wsrod drapaczy chmur, potrafia przyprzec do muru i to zupelnie znienacka. Wracajac jednak do balaganu. Kolejna jego forma, to karygodne bezholowie architektoniczne, i to w bardzo niekonwencjonalnej formie. Otoz cale Chicago (jak zapewne wiekszosc miast amerykanskich, zbudowanych od zera juz w czasach "nowych", kiedy dzialki wyznaczal szeryf albo architekt, a nie prawo zasiedzenia), sklada sie z szeregu ulic krzyzujacych sie wylacznie pod katem prostym. Jak sie patrzy na to z lotu samolotu, to calosc sprawa wrazenie struktury niezwykle uporzadkowanej – jakby czlowiek widzial przed soba plansze olbrzymiej krzyzowki z domkami zamiast liter. Jednak z poziomu Ziemi sprawa ma sie nieco inaczej, bowiem na tych wyznaczonych z chirurgiczna precyzja dzialkach stoja domy, ktore wyciete zostaly z tysiaca i jednej roznych bajek. Kazdy niepodobny do sasiada – tak wielkoscia, jak i stylem czy charakterem. Zdarzaja sie nawet domy "nabudowane" na inne domy oraz przerozne dziwolagi. Oczywiscie w centrum miasta widac przynajmniej szczatki jakiejs koncepcji artchitektonicznej, ale wiele dalszych (i przy okazji biedniejszych) dzielnic, to prawdziwa budowlana samowola. Do tego wszystkiego ta slynna z filmow z lat 50-70, a ku mojemu glebokiemu zdziwieniu nadal istniejaca, naziemna trakcja elektryczna, oplatajaca pajeczyna kabli domy i biegnaca w totalnym chosie nad glowami na wskros przez ulice. Oczywiscie wiekszosc domow w takich dzielnicach sprawia wrazenie kuriozalnie zaniedbanych, i byc moze niewiele im brakuje, by zwyczajnie lec w gruzach. A moze tylko tak mi sie wydaje?
Oczywistym natomiast przejawem braku porzadku tutaj, jest totalny chaos komunikacyjny – kierowcy nie przestrzegaja przepisow (lacznie z przejezdzaniem na czerwonym swietle) czemu piesi nie pozostaja dluzni przechodzac przez jezdnie gdzie popdanie i kiedy popadnie. Tymczasem skrzyzowania reprezentuja tutaj jeszcze bardziej restrykcyjna polityke dot. przepisow ruchu drogowego niz w Luksemburgu, bo wiekszosc skrzyzowan nie tyle, ze jest rownorzedna, co we wszystkich kierunkach sa ustawione znaki STOP (!).
Wracajac jeszcze na chwile do kulinariow – stalem sie bywalcem pobliskiej (mego miejsca zamieszkania) kawiarni. Oczywiscie kawa po amerykansku, to kolejna gastronomiczna herezja – goraca (co przekresla jednak mit o tym, ze podaja tu zimna, by ustrzec sie problemow z prawnikami swoich klientow!) lura podawana w olbrzymiastych kublach, w ktorych (gdyby nie to, ze sa z papieru) mozna by ze spokojem ugotowac zupe dla plutonu wojska. Do tego tutaj w zasadzie ludzie nie maja zwyczaju pic tego na miejscu – kubek przykrywany jest plastikowym kapslem i klient wychodzi, wypic toto w biegu do metra... Ale dlaczego w ten sposob? Tego tez nie rozumiem. Ja w zwiazku z tym zachowuje moja konserwatywnie europejska godnosc i siadam z tym wiadrem kawy przy stoliku w srodku, piszac w zapamietaniu tego posta

. A!... wlasnie zauwazylem, ze w menu maja takze... espresso. Az strach sprobowac, co to jest? Czyzby zamiast w kuble podawali to w malutkim, pollitrowym "kubasku"? Chyba jutro sie skusze :-)
Wasz
wujek Matt z Podrozy <mrgreen>