Siedzimy i siedzimy. Mija godzina.Nikt o niczym nie informuje. Samolot nie startuje. Stewardesy jak zwykle regulaminowo uśmiechnięte. Mija kolejne pół godziny. Pasażerowie włączają ze zniecierpliwienia telefony by poinformować biura i rodziny o opóznieniach...
Dostaję wiadomości od mego "przyszłego". Wypisuje jakieś żarty o płonących wieżach WTC. Nie wierzę, jak zwykle chce mnie nabrać ten etatowy prześmiewca i żartowniś...
Każdy kolejny sms to następna niewiarygodna informacja. W końcu samolot nie startuje, wypuszczają nas na powrót do terminalu. A tam wszystkie telewizory rozgrzane do czerwoności. Telefonujący ludzie i atmosfera niesamowitej powagi i niedowierzania.Każdy zaakceptował lotniskowy chaos. Bez szemrania.
Na własny ślub doleciałam następnego dnia, ale goście z USA już nie...
Kolejnego 11 września...urodził sie mój syn


A jaki był Wasz ten dzień? Może przeżyliście go w szczególny sposób?