[center]
Ziemkiewicz ostro o Kaczyńskim: Zachowuje się jak nadąsany, zły starzec
[/center]
Postępowanie Kaczyńskiego wymyka się politycznej racjonalności. Ulega on nawykowi traktowania polityki w kategoriach powinności moralnych i podporządkowuje polityczną technologię „czuciu i wierze” – twierdzi publicysta „Rzeczpospolitej”
Powyborczy miesiąc dobitnie nam pokazał, do jakiego stopnia polska debata publiczna jest atrapą. Wystarczyło kilka tygodni, aby przywódcy głównych obozów politycznych odrzucili swe dotychczasowe wizerunki jak zużyte drelichy. Donald Tusk, który przez kilka ostatnich lat kreował się na autora wielkich reform, polityka z wizją obliczonej na wiele lat modernizacji państwa, który domaga się pełni władzy wyłącznie po to, aby te „dobre zmiany” móc wreszcie wcielić w życie, z całym cynizmem przyznał, że żadnych reform nie zamierza i nie obchodzi go przyszłość, ale zadowolenie żyjących „tu i teraz”, czyli po prostu wygranie kolejnych wyborów.
Jarosław Kaczyński zaś, który wiele wysiłku włożył w stworzenie nowego wizerunku jako polityka gotowego do współpracy i starającego się o „zakończenie wojny polsko-polskiej”, której zło wreszcie zrozumiał, natychmiast po względnym sukcesie nowej strategii całkowicie ją zdezawuował, wracając do retoryki radykalnego odrzucenia wyniku wyborów i do wizerunku nadąsanego złego starca, który wszystkich odrzuca i od wszystkich domaga się przeprosin.
Samobójstwo
Nie jest jednak żadnym odkryciem, że przy obecnym układzie sił w mediach i rozkładzie społecznych emocji Donald Tusk może sobie pozwolić na znacznie więcej, dlatego jemu wolta prawdopodobnie ujdzie bezkarnie albo wręcz przyniesie zysk, utwierdzając ogół Polaków w przekonaniu, że jakkolwiek rządzić nie umie, to przynajmniej nie zagraża ich „małej stabilizacji”. Natomiast postępowanie Kaczyńskiego zakrawa na samobójstwo.
Wbrew stereotypowi za najbardziej brzemienne w skutki uważam nie wmanewrowanie się w sprowokowaną przez Bronisława Komorowskiego i sprzyjające mu media wojnę o krzyż przed pałacem, ale w
ypowiedzi lidera PiS dotyczące nowego prezydenta. Kaczyński, przekonany i zapewne utwierdzany w tym przekonaniu przez gromadkę lizusów, jaka otacza każdego przywódcę politycznego – że jego niepopularność wynika wyłącznie z wrogiej propagandy liberalnych mediów – najwyraźniej nic nie zrozumiał z ostatnich kilku lat. Nie dotarło do niego, że został odrzucony po pierwsze dlatego, iż zagroził poczuciu bezpieczeństwa wyborców, rozciągając „oczyszczanie” kraju na lekarzy i inne grupy zawodowe, bynajmniej nie postrzegane jako wrogie prostemu człowiekowi, a po drugie, dlatego że dopuścił się zachowania dla wyborców niewybaczalnego.
Polityk demokratyczny nie może bowiem kwestionować kompetencji wyborców i ich prawa do wyboru sterników państwa. A tak właśnie zachował się Kaczyński po przegranej w 2007 roku. Zamiast zgodnie z rytuałem pogratulować zwycięzcy i zadeklarować współpracę dla dobra państwa, zdezawuował wyniki twierdzeniem, że wyborcy zostali ogłupieni, a kampania była nieczysta i przede wszystkim Tusk musi go przeprosić. Po tych wypowiedziach względnie wysokie, trzydziestoparoprocentowe poparcie wyborcze natychmiast gwałtownie spadło do „żelaznych” 20 procent i do momentu katastrofy smoleńskiej ani drgnęło.
Cios zadany sobie
Tę zabójczą dla siebie reakcję na przegraną prezes PiS właśnie powtórzył, bojkotując zaprzysiężenie nowego prezydenta i oznajmiając w wywiadzie dla partyjnego portalu (jakże to charakterystyczne dla nowego-starego prezesa Kaczyńskiego: komunikować się z wyborcami poprzez wypowiedzi dla wewnątrzpartyjnego biuletynu), że Komorowski wybrany został przez „nieporozumienie”, bo wyborcy nie wiedzieli, iż jest on wrogiem krzyża. A gdyby wybrali Kaczyńskiego, nie wiedząc, iż nie zamierza on skończyć wojny polsko-polskiej, przeciwnie, przystąpi do niej z nowymi siłami – byłby to wybór ważny czy nie?
Tym razem cios zadany sobie jest jeszcze bardziej skuteczny. Lider PiS bowiem nie tylko znowu zakwestionował wynik wyborów i zasady gry, w której uczestniczy, ale też dobitnie okazał tym, którzy na niego zagłosowali, wierząc, iż po tragedii odrzuca dotychczasową zajadłość, że zwyczajnie ich okłamał. Cynicznie założył na czas kampanii maskę, którą, skoro nie dała zwycięstwa, odrzuca bez żalu.
Można uważać za racjonalną kalkulację polityczną, która nakazuje uznać ugodowy kurs za błędny i powrócić do retoryki „opozycji totalnej”. Wybory prezydenckie wygrywa ten, kto ma mniejszy elektorat negatywny, kto jest bardziej strawny jako „mniejsze zło” dla niezdecydowanego centrum; w parlamentarnych liczą się natomiast przede wszystkim żelazne, stabilne elektoraty.
[center]
Bezceremonialność, z jaką w ciągu dosłownie kilku dni zniweczył prezes PiS wszystko, co udało mu się w wyborach zyskać, nie ma precedensu[/center]
http://www.rp.pl/artykul/521667.html