Moja przygoda dobiegla konca. Witaj kochana Europo! Koniec zaskoczen i frustracji nawet przy tak banalnych i codziennych sprawach jak kupowanie kanapki w BurgerKingu
W ferworze przedwyjazdowej krzataniny zapomnialem napisac o pewnej sprawie, nie tyle nawet ciekawej co przydatnej, dla kogos, kto nagle wpadlby na pomysl rzucenia wszystkiego i wyjazdu na (chocby) Alaske. Mianowicie bedzie teraz o wizie do USA.
Jak wiadomo, nam Polakom, nawet tym zamieszkalym w Luksemburgu, do szczescia, a wiec do wybrania sie za ocean potrzebna jest nadal wiza. Co prawda przebakiwuje sie tu i owdzie, ze Wujek Bill w uznaniu naszych zaslug na polu chwaly warunkowo dopusci nas do swojego raju, jednak poznawszy juz teraz tempo dzialania amerykanskiej biurokracji, wydaje mi sie, ze nawet przy pomyslnych wiatrach i akceptacji kongresu, sprawa moze jeszcze potrwac ze trzy lata. Moze sie wiec okazac, ze predzej czy pozniej bedziecie zmuszeni udac sie do warowni na Limpertsberu.
Zeby nie rozwlekac tematu, a jednoczesnie sprzedac tu kilka przydatnych informacji, komentarze w dalszej czesci ogranicze do niezbednego minimum.
Tak wiec, chcac sie dorobic wizy wjazdowej do USA musimy sie umowic na spotkanie telefonicznie. I teraz uwaga – aby to zrobic dzwoni sie na telefon 900-77-870. Ci ktorzy znaja juz co nieco miejscowe zwyczaje wiedza, ze numery rozpoczynajace sie na 900... to w Luxie to samo co w Polsce 0-700. I wlasnie dokladnie tak jest! Koszt polaczenia (co uczciwie zapowiada automat) plasuje sie w okolicy jednego dolca za minute (czyli jakies 80 ct). Oczywiscie minut nabije sie troche, tak wiec Wujek Bill zarobi na Was zanim jeszcze dostapicie przywileju wjazdu. Ja, powiem to tu otwarcie, za pierwszym razem zrezygnowalem po 10 minutach wysluchiwania, ze "wszystkie linie sa zajete". Zadzwonilem po prostu dnia nastepnego i tym razem, czekawszy juz tylko 5 minut, nawiazalem mila konwersacje z panem z wydzialu konsularnego. Rozmowa trwala dlugo, bo Pan potrzebowal uzyskac ode mnie wszystkie mozliwe dane – nie tylko imie i nazwisko, ale takze adres, numer paszportu i wiele innych danych, z ktorych czesc musialem przeliterowac. Poplynelo kolejne 10 albo moze nawet 15 euro. No, ale coz... life is brutal and full of zasadzkas! Aha – najlepiej sciagnac sobie wczesniej z ich strony (lub wypelnic on-line i wydrukowac) formularz DS-156 oraz jesli sie jest facetem w wieku "poborowym" DS-157. Po pierwsze i tak sie nam przyda i bez niego nie ma co sie wybierac do Ambasady, a po drugie podczas rozmowy telefonicznej bedziemy mieli wiekszosc danych juz pod reka, bo wlasnie te same dane co na formularzu musimy przeliterowac dzwoniac na numer 0-700... o, przepraszam 900...
Po tym wszystkim zostalem wreszcie umowiony! Przy uzyskiwaniu wizy w ambasadzie w Luxie trzeba pamietac, ze tutejszy konsulat zalatwia te sprawy wylacznie we wtorki i to pod warunkiem, ze dany wtorek nie jest przypadkowo swietem ani w Luxie ani w USA. Ja na przyklad trafilem jak kula w plot w urodziny prezydenta Hameryki, no i mimo iz w Luxie wszyscy pracowali, to niestety po wize moglem sie zglosic dopiero dwa tygodnie pozniej (wtorek tydzien pozniej, zaproponowany przez pana z ambasady, musialem zignorowac, gdyz wybieralem sie do Polski). Tym samym, nagle stanelo pod znakiem zapytania, czy zdaze w ogole dostac wize przed planowanym wyjazdem. Na szczescie, jak sie okazalo, wize zalatwiaja niemal od reki. Obawialem sie czekania przynajmniej kilka dni, jakiez wiec bylo moje zaskoczenie, kiedy po przeprowadzeniu wszystkich niezbednych procedur, pan w okienku oswiadczyl mi, zebym wpadl odebrac paszport... po lunchu!
W oczekiwaniu na wize nalezy sie spodziewac nastepujacych atrakcji:
1) stania nawet i 3 kwadranse na deszczu, skwarze lub mrozie (w zaleznosci od pory roku) przed ambasada, mimo iz umawiamy sie zawsze na dokladnie okreslona godzine. Dodatkowo, chce to wyraznie powiedziec, choc wejscie do ambasady zaopatrzone jest w rodzaj ganka, straznik nie pozwala stac pod tym zadaszeniem. Skoro jednak w koncu zostaniemy zawolani, czeka nas bardzo dokladna kontrola przy wejsciu.
2) trzeba zostawic w depozycie takie rzeczy, jak kluczyki do samochodu czy komorke, uprzednio ja wylaczajac. To zreszta nie koniec. Z tego przedsionka prowadzeni jestesmy, zawsze pojedynczo i w eskorcie straznika do poczekalni w budynku, gdzie zalatwia sie sprawy konsularne. Tam jednak, zanim wejdziemy, znowu czeka nas kontrola – bramka i obmacywanki. Nie potrafie sobie odpowiedziec po co te dalsze ceregiele – coz bowiem mozna przemycic i w jaki sposob, pomiedzy ta pierwsza bardzo restrykcyjna kontrola, a ta druga, jakies 15 metrow dalej?
3) nalezy miec przy sobie 80 euro wzgl. $100 w gotowce. Czeki, karty i inne formy platnosci nie sa przyjmowane!
4) lepiej byc przygotowanym psychicznie (czy mentalnie?) na gwalt na wlasnej suwerennosci w postaci obowiazkowego poddania sie zdjeciu odciskow palcow. Bez tego – mozna o wizie do USA zapomniec!
5) trzeba wziac ze soba zdjecie, ale nie takie jak do paszportu, tylko koniecznie i wylacznie w niespotykanym w Europie wymiarze 2 cale na 2 cale (a wiec 50x50mm)
To tyle, jesli chodzi o powinnosci. Reszta to przyjemnosci, a juz szczegolnie rozmowa z panem z wydzialu konsularnego. Jego zadaniem jest zapewne dowiedziec sie za wszelka cene czy ubiegajacy sie o wize nie ma w planach odstrzelic prezydenta, wysadzic w powietrze Empire State Building, albo najgorszym razie podjac za oceanem nielegalna prace. Musze jednak przyznac, ze "rozmowa kwalifikacyjna" mimo niesprzyjajacych warunkow – pancernej szyby i malej kanciapy w jakiej zamykany jest delikwent – przebiega w atmosferze niezwykle cieplej, by nie powiedziec wrecz przyjacielskiej pogawedki. Z cala stanowczoscia musze to podkreslic, ze ten moment byl ewidentnie najprzyjemniejszym moim kontaktem z amerykanska biurokracja i jako taki stal w wyraznej opozycji do zdecydowanie chlodnego przyjecia mnie przez
immigration officera na lotnisku O'Hare, ale mniejsza z tym.
Informacje oficjalne na powyzszy temat, jak tez i potrzebne formularze sciagnac mozna ze strony http://luxembourg.usembassy.gov/consular.html
***
Tyle jesli chodzi o wspomnienia. Tymczasem, jako porzadny obywatel, maz zonie i ojciec dzieciom <mrgreen> na Swieta zjechalem do domu. Moja amerykanska przygoda dobiegla konca i jesli uda mi sie odespac i zwalczyc
jet lag, to obiecuje napisac jeszcze kilka refleksji na temat mojej amerykanskiej podrozy i zamiescic serie zdjec ze szczytu Hancock Tower, drugiego co do wielkosci budynku w wietrznym miescie.
Wasz wujek Matt z Podrozy