Hawaje dzień 6-ty Park Narodowy Kaleahala
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
Hawaje dzień 6-ty Park Narodowy Kaleahala
Rano wrzuciliśmy manatki do walizki i w świetle poranka daliśmy nogę z tego żałosnego hotelu z pokojami 3 x 3 m. Wyjechaliśmy z niezłym przytupem - po raz pierwszy dostaliśmy auto, które nam się podobało, było czyste i mialo 10 mil na liczniku. Mąż zadał szyku i ściągnął dach w Jeepie Wranglerze.
Dookoła nic szczególnego. Szerokopasmowa droga wzdłuż wybrzeża, pudełka nijakich domów i stacji benzynowych. Raczej płasko, wokół pola uprawne trzciny cukrowej, gdzieś na horyzoncie majaczą szczyty i to w ich kierunku się dzisiaj udamy.
Naszym celem jest Park Narodowy Haleakala zajmujacy 118 000 km kw. z czego 100 000 jest nienaruszonych przez człowieka.
Haleakala oznacza w języku hawajskim „Dom Słońca”. Legenda opowiada o tym jak półbóg Maui uwięził na wulkanie Haleakala słońce by wydłużyć dzień. Do parku jest długa droga a burczy nam w brzuchu. Mijamy rowerzystów, którzy pewnie zmierzą się dzisiaj ze szczytem oraz rowerzystów zjeżdżających ze szczytu. Godzina jest wczesna około 9-tej, a niektórzy mają już za sobą nie lada wydarzenie a mianowicie wschód słońca na wulkanie. Z racji tego, że szczyt jest położony bardzo wysoko ponad 3000 m n.p.m, warstwa chmur pozostaje w dole i nic nie zakłóca spektaklu. Wschód słońca ma to do siebie, że…jest bardzo wcześnie okolo godz. 5tej rano, wiec chcąc być jego świadkiem trzeba wyruszyć do parku przed 4-tą. O tej porze jest tam czarno, zimno i wieje potężny wiatr. Odpuściliśmy więc ale niedosyt pozostaje.
Po kilkudziesięciu km skręcamy z głównej drogi i podążamy za znakami. Droga staje się kręta i widocznie pnie się ku gorze. Mijamy ogromne lasy i całe mnóstwo dostojnych domów, które (mam takie wrażenie ) są zamieszkałe przez Amerykanów z kontynentu - w dużej mierze bogatych emerytów lub starych hippisów.
Kiszki grają marsza, wyglądamy hotelu czy lodge. Trafiamy do miłego Bed and Breakfast - oferującego noclegi w drewnianych domkach i śniadanie w głównym budynku. Skromny wystrój, proste stoliki i krzesła, żadnych obrusów itp. dupereli. Wita nas postawny wysoki Amerykanin w basebolowej czapce. Jest podobny do Chevy Chase’a. Ma coś takiego w rysach twarzy, iż wiem że nie jest hotelarzem z dziada pradziada a raczej kolejnym sfiksowanym uciekinierem z korporacji. Za olbrzymim panoramicznym oknem rozciąga się wspaniały widok na wyspę. Jest duża, nie ma charakterystycznych znaków topograficznych więc to po prostu wielka zielona połać ziemi ze wzniesieniami po środku (wulkany), błękitne niebo i blue ocean. W oczekiwaniu na pożywną jajecznicę oglądam coś, co urzeka mnie do szpiku kosci. Na kontuarze w wazonie stoją niesamowite rośliny. Teraz wiem, że nazywają się Protea, ale wtedy to było jak olśnienie - ogromne, mechate, kolorowe piekne kwiaty. Nieziemskie…jajecznica stygła a ja musiałam zrobić im kilka zdjęć.
Czas naglił. Śniadanie kosztowało prawie 40 dolarów - drogie te jajka...Komu w drogę temu czas.
Szosa zaczęła się wić serpentynami. Gdzieś w dole pozostały lasy, pojawiły się skały i krzewy. Robi się trochę chłodno, wdziewamy polary. Wjeżdżamy do parku - krajobraz dosyć surowy. Zaliczamy pierwsze Visitor Center na wysokości 2134 m n.p.m.
Drewniany budynek, trochę poglądowej historii i makiet parku. Dzięki nim widać gdzie się znajdujemy i wiemy, że park dzieli się na dwie części: ciemną, wulkaniczna i zieloną Kipahulu - dostępną dla turystów lubiących piesze wycieczki. Jak urzeczona klękam przy endemicznej roślinie rosnącej tylko na Kaleahala - noszącej nazwe Ahinahina - Silver Sword. Jest przepiękna , jak przybysz z kosmosu. Wysoka na prawie metr, wygląda jak srebrna miotełka do kurzu albo mop. Pokryta jest delikatnymi kosmatymi listkami. Nie można podchodzić do niej zbyt blisko ponieważ korzeni się bardzo płytko i nacisk stopy rujnuje jej delikatne korzenie.
Musiałam ja dotknąć, w dotyku przypomina delikatny zamsz albo plusz…
Już dawno minęliśmy linię chmur. Jesteśmy sami na drodze, czasami postękują rowerzyści. Ciągle napotykamy jednego
Wypatrujemy punktów widokowych. Ja szukam Leleiwi overlook. Nic nie mówię mężowi - znam to z internetu a on w ogóle nie wie czego się spodziewać - jak baranek wiedziony na rzez.
Zostawiamy auto na parkingu i strzałki kierują nas na mirador. Idziemy już ze 300 m i nic. Mija nas dwójka turystów. Mąż (zniecierpliwiony), który nadal nie wie czego się spodziewać zagaja ich czy ABY NA PEWNO warto tam pójść Turyści kiwają tajemniczo głowami. No to idziemy.
Nagle po dalszych 200 m stajemy jak wryci. Jeszcze jeden krok a wylądujemy w 600-800 metrowej przepaści. To co otworzyło się przed nami może się równać z wrażeniem jaki wywołał Grand Canyon. Tam wiedzieliśmy czego się spodziewać a tutaj tylko ja miałam mgliste pojęcie.
Staliśmy jak wryci z minutę.
Pod nami na tle błękitnego nieba, skąpana w poduszce chmur w dole otwierała się kaldera wulkanu Haleakala, długa na około 11 km i szeroka na 3 km. Prawdopodobnie mógłby się w niej zmieścić Manhattan. Powietrze jest krystalicznie przejrzyste, panuje świdrujaca uszy cisza. Na ciele występuje mi gęsia skóra i nie wiem czy to rześkość powietrza czy wrażenie, że oto wylądowałam na Marsie.
Stoimy na skalach, pod nogami spływa brązowo-szaro-ceglaste żużlowe cudo natury. W niecce widać kilka wybrzuszeń - są to stożkowate twory wulkaniczne. Co dziwne, wulkan wcale nie jest wygasły. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1790 roku. Patrzymy na siebie w milczeniu i przeżywamy te chwile. Kompletna pustka. Rozglądam się dookoła i…kilkanaście metrów od nas siedzą i wpatrują się w nas dwie gęsi Nene. Jestem w szoku - one są bardzo rzadkie, występują tylko na Hawajach i są na granicy wyginięcia. Sięgam po aparat, ale dla nich to za dużo. Dosyć ciężko zbierają się do lotu i tyle je widziałam.
Widok jest ekscytujący ale ja wiem, że to nie jest ostatni punkt widokowy wiec mobilizuję męża do powrotu do auta i do wspinaczki do kolejnego Visitor Center. Tam jeszcze piękniejszy dostęp do tego samego widoku. Kłębi się spory tłumek. Po chwili wjeżdżamy na sam szczyt na wysokosc 2960 m n.p.m. Spory parking i wspaniale wyglądające obserwatorium astronomiczne. Niestety nie jest dostępne dla zwiedzających. To ośrodek badawczy. Kosmiczne półokrągłe budynki możemy podziwiać jedynie z daleka. Szczyt wulkanu jest naszpikowany antenami, teleskopami i wojskowa aparaturą.
Wieje lekki wiatr ale jest przyjemnie, około 15 stopni. Jesteśmy na czubku tutejszego świata. W oddali widać Big Island i szczyt Mauna Kea.
Robimy zdjęcia i…podjeżdża rowerzysta spotykany na drodze w naszej przeplatance postojowej. Exxtreme nie wytrzymuje i podchodzi do kolarza-brata. Gadka szmatka. Okazuje się, że jest z Seattle i nie dosyć, że wie gdzie leży Polska to jeszcze rzuca szczegółami z Wyścigu Tour de Pologne. Mój mąż prosi go o zdjęcie z magazynem Bike Board, którego jest namiętnym czytelnikiem. Miał w planach sam tutaj wjechać ale zła żona wyrzuciła z planu wycieczkowego . Mamy zdjęcie i spędzamy około godziny na szczycie nie mogąc się napatrzeć. Ahinahina rośnie w wielu miejscach, wygląda jak szara broda 100 letniego Mikolaja.
Czas wracać, robi się już popołudnie a my musimy dostać się na lotnisko. Dziś czeka nas jeszcze lot do Honolulu! Niestety nie mamy więcej czasu na Maui. Nie przejdziemy się słynną malowniczą Road to Hana, nie pozwiedzamy galerii, nie zobaczymy urokliwych plaż. Nawet trzy dni to byłoby za mało. Myślę, że może tydzień pozwoliłby na zapoznanie się z jej klimatem i kolorytem. Nawet Iglicy Iao nie zdążymy już zobaczyć.
Maui , mądra i zielona.
W drodze powrotnej musimy zadzwonić na lotnisko, by zapytać czy na PEWNO Go Airlines nie skasował lotu na Oahu. Niby nie…
Zatrzymujemy się w dziwnym miejscu. Jest "europejskie", we francuskim stylu. Biały dom z różanym ogrodem. Kocham róże, kocham francuskie ogrody ale…nie w tym miejscu. Wygląda to trochę sztucznie - jak hortensje na Kauai. Nie pasuje - coś jak diament w zębie - sam w sobie piękny ale w zębie???
Znów trzeba coś wrzucic na ruszt. Zatrzymujemy się w centrum handlowym. To nie Princeville…Tu są tandetne tshirty po 5 dolarów, otyli, leniwie poruszający się Hawajczycy jedzący pizzę. Jem i ja. Nadal nie mogę oprzeć się silnemu uczuciu smutku - gorszemu niz "diament w zębie", że w swojej naiwnosci spodziewałam się spotkac tutaj krewkich i dumnych potomków walecznego Kamehamehy, a jest zupelnie inaczej…Pewnie w złych miejscach szukam.
Na lotnisku w Kahului z żalem żegnamy fajne autko, z triumfem w oku widzimy, że samolot Go Artlines jest w rokładzie lotow , nie ma słowa o opóznieniu.
Podchodzimy do stanowiska odprawy.
…
Nie ma nas liście pasażerów.
Dookoła nic szczególnego. Szerokopasmowa droga wzdłuż wybrzeża, pudełka nijakich domów i stacji benzynowych. Raczej płasko, wokół pola uprawne trzciny cukrowej, gdzieś na horyzoncie majaczą szczyty i to w ich kierunku się dzisiaj udamy.
Naszym celem jest Park Narodowy Haleakala zajmujacy 118 000 km kw. z czego 100 000 jest nienaruszonych przez człowieka.
Haleakala oznacza w języku hawajskim „Dom Słońca”. Legenda opowiada o tym jak półbóg Maui uwięził na wulkanie Haleakala słońce by wydłużyć dzień. Do parku jest długa droga a burczy nam w brzuchu. Mijamy rowerzystów, którzy pewnie zmierzą się dzisiaj ze szczytem oraz rowerzystów zjeżdżających ze szczytu. Godzina jest wczesna około 9-tej, a niektórzy mają już za sobą nie lada wydarzenie a mianowicie wschód słońca na wulkanie. Z racji tego, że szczyt jest położony bardzo wysoko ponad 3000 m n.p.m, warstwa chmur pozostaje w dole i nic nie zakłóca spektaklu. Wschód słońca ma to do siebie, że…jest bardzo wcześnie okolo godz. 5tej rano, wiec chcąc być jego świadkiem trzeba wyruszyć do parku przed 4-tą. O tej porze jest tam czarno, zimno i wieje potężny wiatr. Odpuściliśmy więc ale niedosyt pozostaje.
Po kilkudziesięciu km skręcamy z głównej drogi i podążamy za znakami. Droga staje się kręta i widocznie pnie się ku gorze. Mijamy ogromne lasy i całe mnóstwo dostojnych domów, które (mam takie wrażenie ) są zamieszkałe przez Amerykanów z kontynentu - w dużej mierze bogatych emerytów lub starych hippisów.
Kiszki grają marsza, wyglądamy hotelu czy lodge. Trafiamy do miłego Bed and Breakfast - oferującego noclegi w drewnianych domkach i śniadanie w głównym budynku. Skromny wystrój, proste stoliki i krzesła, żadnych obrusów itp. dupereli. Wita nas postawny wysoki Amerykanin w basebolowej czapce. Jest podobny do Chevy Chase’a. Ma coś takiego w rysach twarzy, iż wiem że nie jest hotelarzem z dziada pradziada a raczej kolejnym sfiksowanym uciekinierem z korporacji. Za olbrzymim panoramicznym oknem rozciąga się wspaniały widok na wyspę. Jest duża, nie ma charakterystycznych znaków topograficznych więc to po prostu wielka zielona połać ziemi ze wzniesieniami po środku (wulkany), błękitne niebo i blue ocean. W oczekiwaniu na pożywną jajecznicę oglądam coś, co urzeka mnie do szpiku kosci. Na kontuarze w wazonie stoją niesamowite rośliny. Teraz wiem, że nazywają się Protea, ale wtedy to było jak olśnienie - ogromne, mechate, kolorowe piekne kwiaty. Nieziemskie…jajecznica stygła a ja musiałam zrobić im kilka zdjęć.
Czas naglił. Śniadanie kosztowało prawie 40 dolarów - drogie te jajka...Komu w drogę temu czas.
Szosa zaczęła się wić serpentynami. Gdzieś w dole pozostały lasy, pojawiły się skały i krzewy. Robi się trochę chłodno, wdziewamy polary. Wjeżdżamy do parku - krajobraz dosyć surowy. Zaliczamy pierwsze Visitor Center na wysokości 2134 m n.p.m.
Drewniany budynek, trochę poglądowej historii i makiet parku. Dzięki nim widać gdzie się znajdujemy i wiemy, że park dzieli się na dwie części: ciemną, wulkaniczna i zieloną Kipahulu - dostępną dla turystów lubiących piesze wycieczki. Jak urzeczona klękam przy endemicznej roślinie rosnącej tylko na Kaleahala - noszącej nazwe Ahinahina - Silver Sword. Jest przepiękna , jak przybysz z kosmosu. Wysoka na prawie metr, wygląda jak srebrna miotełka do kurzu albo mop. Pokryta jest delikatnymi kosmatymi listkami. Nie można podchodzić do niej zbyt blisko ponieważ korzeni się bardzo płytko i nacisk stopy rujnuje jej delikatne korzenie.
Musiałam ja dotknąć, w dotyku przypomina delikatny zamsz albo plusz…
Już dawno minęliśmy linię chmur. Jesteśmy sami na drodze, czasami postękują rowerzyści. Ciągle napotykamy jednego
Wypatrujemy punktów widokowych. Ja szukam Leleiwi overlook. Nic nie mówię mężowi - znam to z internetu a on w ogóle nie wie czego się spodziewać - jak baranek wiedziony na rzez.
Zostawiamy auto na parkingu i strzałki kierują nas na mirador. Idziemy już ze 300 m i nic. Mija nas dwójka turystów. Mąż (zniecierpliwiony), który nadal nie wie czego się spodziewać zagaja ich czy ABY NA PEWNO warto tam pójść Turyści kiwają tajemniczo głowami. No to idziemy.
Nagle po dalszych 200 m stajemy jak wryci. Jeszcze jeden krok a wylądujemy w 600-800 metrowej przepaści. To co otworzyło się przed nami może się równać z wrażeniem jaki wywołał Grand Canyon. Tam wiedzieliśmy czego się spodziewać a tutaj tylko ja miałam mgliste pojęcie.
Staliśmy jak wryci z minutę.
Pod nami na tle błękitnego nieba, skąpana w poduszce chmur w dole otwierała się kaldera wulkanu Haleakala, długa na około 11 km i szeroka na 3 km. Prawdopodobnie mógłby się w niej zmieścić Manhattan. Powietrze jest krystalicznie przejrzyste, panuje świdrujaca uszy cisza. Na ciele występuje mi gęsia skóra i nie wiem czy to rześkość powietrza czy wrażenie, że oto wylądowałam na Marsie.
Stoimy na skalach, pod nogami spływa brązowo-szaro-ceglaste żużlowe cudo natury. W niecce widać kilka wybrzuszeń - są to stożkowate twory wulkaniczne. Co dziwne, wulkan wcale nie jest wygasły. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1790 roku. Patrzymy na siebie w milczeniu i przeżywamy te chwile. Kompletna pustka. Rozglądam się dookoła i…kilkanaście metrów od nas siedzą i wpatrują się w nas dwie gęsi Nene. Jestem w szoku - one są bardzo rzadkie, występują tylko na Hawajach i są na granicy wyginięcia. Sięgam po aparat, ale dla nich to za dużo. Dosyć ciężko zbierają się do lotu i tyle je widziałam.
Widok jest ekscytujący ale ja wiem, że to nie jest ostatni punkt widokowy wiec mobilizuję męża do powrotu do auta i do wspinaczki do kolejnego Visitor Center. Tam jeszcze piękniejszy dostęp do tego samego widoku. Kłębi się spory tłumek. Po chwili wjeżdżamy na sam szczyt na wysokosc 2960 m n.p.m. Spory parking i wspaniale wyglądające obserwatorium astronomiczne. Niestety nie jest dostępne dla zwiedzających. To ośrodek badawczy. Kosmiczne półokrągłe budynki możemy podziwiać jedynie z daleka. Szczyt wulkanu jest naszpikowany antenami, teleskopami i wojskowa aparaturą.
Wieje lekki wiatr ale jest przyjemnie, około 15 stopni. Jesteśmy na czubku tutejszego świata. W oddali widać Big Island i szczyt Mauna Kea.
Robimy zdjęcia i…podjeżdża rowerzysta spotykany na drodze w naszej przeplatance postojowej. Exxtreme nie wytrzymuje i podchodzi do kolarza-brata. Gadka szmatka. Okazuje się, że jest z Seattle i nie dosyć, że wie gdzie leży Polska to jeszcze rzuca szczegółami z Wyścigu Tour de Pologne. Mój mąż prosi go o zdjęcie z magazynem Bike Board, którego jest namiętnym czytelnikiem. Miał w planach sam tutaj wjechać ale zła żona wyrzuciła z planu wycieczkowego . Mamy zdjęcie i spędzamy około godziny na szczycie nie mogąc się napatrzeć. Ahinahina rośnie w wielu miejscach, wygląda jak szara broda 100 letniego Mikolaja.
Czas wracać, robi się już popołudnie a my musimy dostać się na lotnisko. Dziś czeka nas jeszcze lot do Honolulu! Niestety nie mamy więcej czasu na Maui. Nie przejdziemy się słynną malowniczą Road to Hana, nie pozwiedzamy galerii, nie zobaczymy urokliwych plaż. Nawet trzy dni to byłoby za mało. Myślę, że może tydzień pozwoliłby na zapoznanie się z jej klimatem i kolorytem. Nawet Iglicy Iao nie zdążymy już zobaczyć.
Maui , mądra i zielona.
W drodze powrotnej musimy zadzwonić na lotnisko, by zapytać czy na PEWNO Go Airlines nie skasował lotu na Oahu. Niby nie…
Zatrzymujemy się w dziwnym miejscu. Jest "europejskie", we francuskim stylu. Biały dom z różanym ogrodem. Kocham róże, kocham francuskie ogrody ale…nie w tym miejscu. Wygląda to trochę sztucznie - jak hortensje na Kauai. Nie pasuje - coś jak diament w zębie - sam w sobie piękny ale w zębie???
Znów trzeba coś wrzucic na ruszt. Zatrzymujemy się w centrum handlowym. To nie Princeville…Tu są tandetne tshirty po 5 dolarów, otyli, leniwie poruszający się Hawajczycy jedzący pizzę. Jem i ja. Nadal nie mogę oprzeć się silnemu uczuciu smutku - gorszemu niz "diament w zębie", że w swojej naiwnosci spodziewałam się spotkac tutaj krewkich i dumnych potomków walecznego Kamehamehy, a jest zupelnie inaczej…Pewnie w złych miejscach szukam.
Na lotnisku w Kahului z żalem żegnamy fajne autko, z triumfem w oku widzimy, że samolot Go Artlines jest w rokładzie lotow , nie ma słowa o opóznieniu.
Podchodzimy do stanowiska odprawy.
…
Nie ma nas liście pasażerów.
Ostatnio zmieniony 12-02-2014, 20:39 przez ogrodniczka, łącznie zmieniany 9 razy.
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
- ogrodniczka
- Posty: 857
- Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
- Lokalizacja: Kraków/Bridel
Kasiu, Wielkie dzięki!
Coś maluteńki wyszedł ten kolaż. Na dużych zdjęciach otrzymanych od Ciebie wygląda to oszałamiająco.
Tak prawdę mówiąc nie tylko o zdjęcia powinnam Cie prosić ale i o wspomnienia z podroży.
Może kiedyś się skusisz i przyćmisz moje relacje zarówno stylem jak i zakątkami świata, które odwiedziłaś. Coś mi się tak zdaje
Coś maluteńki wyszedł ten kolaż. Na dużych zdjęciach otrzymanych od Ciebie wygląda to oszałamiająco.
Tak prawdę mówiąc nie tylko o zdjęcia powinnam Cie prosić ale i o wspomnienia z podroży.
Może kiedyś się skusisz i przyćmisz moje relacje zarówno stylem jak i zakątkami świata, które odwiedziłaś. Coś mi się tak zdaje