Może na początku napiszę, że przeciwnie niż hurakami, ja lubię kino Kolskiego. Operuje ono dosyć prostymi schematami (powtarzającymi się w różnych układach w kolejnych filmach), przekazując równie proste, acz na wskroś szlachetne treści i może przez to nastawia odbiorcę od razu pozytywnie. Lubię je do tego stopnia, że większość dorobku filmowego Kolskiego mamy w domowej filmotece na DVD, a niektóre teksty z "Pograbka" ("Śpisz?", "Śpię...", "to śpij", "to śpię"

etc.) czy "Pogrzebu kartofla" przeniknęły do naszego codziennego życia.
Jednak...
Jednak
Jasminum nie przypadl mi do gustu. Powiem wiecej. Rozdrażnił mnie swoją powierzchowną naiwnością, brakiem dbałości o podtrzymanie misternie budowanego klimatu. Wszechobecny papieros w ustach Kolskiej, muzyka, którą słucha w samochodzie, jak i sam samochód, pasujący raczej do ziomala z Pruszkowa niż do "pani konserwator" – być może miały być symbolem osoby, która wtargnęła do świata "pachnących braciszków" z innej rzeczywistości; mnie jednak za każdym razem wyrzucało to poza orbitę zawieszonego gdzieś nad Ziemią, misternie uplecionego z zapachów, świata.
Także konwencja, poprzez opowieść dziecka, tchnie dla mnie nadużyciem. Któż bowiem ośmieli się podnieść oręż krytyki przeciwko niewinnemu głosikowi, szczególnie jeśli ten pyta "A co się dziwisz?". A więc dziwienie się zostało zakwestionowane jeszcze zanim zdążyłem się zdziwić, że film taki, nawet u Kolskiego, mógł powstać.
Do tego etatowa aktorka Kolskiego – jego żona, "profesjonalizm w amatorszczyźnie", grająca zawsze tak samo drętwo, bez polotu, podająca tekst zawsze w tym samym smutno-obojętnym tonie, jakby czytała prosto z promptera. Nawet grając w komediach (np.
Kogiel-mogiel, nb. reżyserowanych nie przez Kolskiego) nie potrafiła wykrzesać z siebie kogoś innego, niż tylko Grażynę Błęcką-Kolską. Gdzież tu więc miało być aktorstwo? Szczególnie w zestawieniu z takimi "zawodowcami" (nb. niosącymi dzielnie na swych barkach cały film, jak Gajos, Ferency czy Pieczka).
No i na koniec – muzyka. Pełna niedoróbek, przypadkowych zatrzymań cięciem fimowego montażu, w pół słowa czy raczej w pół frazy muzycznej, z podłożonym w zupełnie innej, obcej przestrzeni akustycznej śpiewem dziecka. Konieczny, który już niejeden raz miał okazję pokazać, że w tej dziedzinie ma wiele do powiedzenia, stara się, nie wiedzieć czemu, wiernie naśladować Preisnera, przez co w apoteozie kiczu staje się nawet lepszy od samego mistrza. Dla mnie to była landrynka. Nie – landrynka w ustach dziecka, to jeszcze ujdzie, a nawet i posmakuje. To była landryna. Wielka ociekająca różowym "barwnikiem sztucznym, zgodnym z naturalnym", i oblizana już po wielokroć landryna.
Zapewne nikt się tu ze mną nie zgodzi, ale w końcu to moje osobiste zdanie i wyraz bardzo prywatnych, by nie powiedzieć intymnych uczuć. Wszak kino Kolskiego zawsze było skierowane "do wewnątrz" a w
Jasminum w sposób szczególny. To akurat nazwę, i to z uznaniem, największym atutem tego filmu.
[center]* * *[/center]
A przy okazji –
Jasminum, ale nie tylko, to kino typowo polskie (o ile coś takiego można w ogole zdefiniować). Ten obraz, jak i parę innych, które obejrzeć będzie można podczas Tygodnia Filmu Polskiego, stanowią coś niepowtarzalnego, nie mającego precedensu w sztuce filmowej europejskiej czy nawet światowej. Rodzi się we mnie pytanie: jak odbierają "te klimaty" osoby, których mentalność, osobowość, świadomość estetyczna kształtowała się pod zupełnie inną szerokością geograficzną, w zupełnie innych "okolicznościach przyrody"? Wiem, że wielu z Was przyprowadziło na seanse kolegów i koleżanki niebędące Polakami. Czy pytaliście ich, czy film polski ich frapuje czy raczej nudzi, ekscytuje czy odstrasza? A może ktoś z nich chciałby się tutaj wypowiedzieć? Myślę, że mogłoby to być dla nas wielce pouczające doświadczenie
