Herr Rudniki idzie do teatru

Awatar użytkownika
Redakcja
Posty: 3226
Rejestracja: 16-10-2006, 23:03
Lokalizacja: stąd i zowąd

Herr Rudniki idzie do teatru

Post autor: Redakcja »

Herr Rudniki idzie do teatru
[z – mamy nadzieję – cyklu Rudnicki w szponach Rudego Lwa (albo odwrotnie?)]*

Znacie historię faceta, który ma rodzinę, żonę i dwoje dzieci, i który pracuje w jednej z firm w Word Trade Center i Tego Dnia nie idzie do pracy? Bo odwiedza swoją kochankę, która jest jego szefową? I która Tego dnia też nie idzie do pracy, bo odwiedza ją jej kochanek? Który postanawia, to niezły numer, uważajcie, postanawia, że…, ale od początku, od początku, idę do teatru.

[center][/center]
Idę do teatru. Po sam nie wiem, jak długim czasie. Nie wiem, gdzie ostatnio, w ZOO czy w teatrze. Teatr jest za ostentacyjny. Ja się w nim, jako widz, czuję za ważny. I to mnie krępuję. Że ktoś, jakby nie patrzeć, żywy, parę metrów ode mnie daje z siebie wszystko i to dawanie z siebie wszystkiego taki ma cel, żebym ja efektowi tego dawania przyklasnął. Dlatego siedzę w fotelu skrępowany jak kłębek wełny. Ja wolę daleko, wolę dystans, ja nie chcę być dostrzegalny. Wolę ekran, kino, wolę być niewidzialny, otoczony kołnierzem anonimowego bezpieczeństwa. No chyba, że trafię na coś, przy czym zapominam o samym sobie. Na przykład na „Psychozę 4.48”. Na tekst, który każe z miejsca zapiąć pasy bezpieczeństwa, bo w fotel wciska.

[center][/center]
Idę. Zanim wyszedłem, zadzwoniłem do Biura Prasowego, odebrała kobieta. Poprosiłem o darmowy bilet dla prasy, kein Problem, zapisała, z trudem, Gazeta Wyborcza i, z jeszcze większym, moje nazwisko. Musiałem literować. „R” jak „Richard”, „u” jak „Udo”, „d” jak „Dora”… Przy literowaniu własnego nazwiska czuję się zawsze jakbym wyszedł z siebie, stanął obok i z politowaniem patrzył na człowieka, który z maniakalnym uporem próbuje stawiać czoło ustaleniu własnej identyfikacji. Zapisała w końcu, podała mi swoje, po bilet zgłosić się mam przed spektaklem, w hollu.

[center][/center]
Idę. Zanim wyszedłem, wdziałem swoją wyjściową zbroję. Do jednej kieszeni wsadziłem jeden tomik wierszy, do drugiej drugi. Z tyłu, za pas, wepchnąłem notes. I wyszedłem, z dwoma złotymi coltami po bokach i, jakby nie wystarczyły, z granatem z tyłu. Tak, tak, długopis jako zawleczka.

[center][/center]
Idę, teraz już naprawdę. Jestem pod Grand Theàtre, przy Rondzie Schumana. Pierwszy raz do tego teatru, choć w Luksemburgu siedzę już, z małymi przerwami, ponad pół roku. Mam czas, przyszedłem za wcześniej, obok kawiarnia. Siadam, z lewej kieszeni wyciągam jeden tomik Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej, „Ostateczny smak truskawek”. Coś takiego: gdy już śpisz/kuchennym nożem/dalej/ obieram noc/jak ziemniak lub to: przewieszam ręczniki/w łazience/wykończy mnie/ta wilgoć/zżera pralkę candy/paruje lustro/majtki/kurwa/schną/trzy dni.

Jakoś dziwnie pusto w tej kawiarni, przed wejściem do teatru również. Z prawej kieszeni wyciągam drugi tomik Genowefy, „Performance”. Na przykład to: we śnie który się nie śni dławi mnie łonowy włos/czuwanie przy tobie to sen żyrafy/schodzę do wodopoju i nie mogą wstać/od tyłu atakują mnie gepardy.

Pusto, niepokoję się, pytam kelnera, czy na pewno jestem pod Grand Theàtre, jestem, wychodzę z kawiarni, próbuję otworzyć drzwi wejściowe, zamknięte. Dzwonię do znajomego, żeby sprawdził szybko w internecie, gdzie grają „Dzień łaski”, autor Neil LaBute, sprawdził, Grand Theàtre, lecz na innej jego scenie, w byłym klasztorze, w Teatrze Kapucynów. Mam dziesięć tylko minut do rozpoczęcia, i dziesięć minut do Kapucynów, szybkim krokiem. Ten szybki krok zamieniam natychmiast w bieg, zrywam się i staję się natychmiast taśmą filmową, w sensie, natychmiast kręcić się zaczynam wokół siebie w samego. W sensie, wykładam się, ryję w glebę. Ponieważ ślisko, ponieważ poniżej zera i chodniki jak tafla, ponieważ zima. Leżę. I podnoszę się natychmiast, zdążyć muszę, kolano boli mnie tak, że z tego bólu nie wiem które, prawe czy lewe, ale biegnę. I wpadam do hollu właściwego teatru, kulejąc, oddaję do szatni kurtkę, z tego bólu i nerwów zapominam, jak nazywa się kobieta, która ma dla mnie bilet, pytam pierwszą lepszą, czy zna kobietę, która ma dla mnie bilet, ona, dziwnie na mnie patrząc, pyta, dla kogo, mówię, że dla dziennikarza, z Polski, a ona, a, dla tej wybornej gazety, to pan, panie Rudniki? Bo oni „ck” ściągają w samo „k”, dlatego, do tego się przyzwyczaiłem, trudno, chociaż „Rudniki” brzmi jak wioska, obojętnie czy mała, średnia czy duża, ale jak ona właśnie, a „Rudnicki” jak, no nie bójmy się słów, jak metropolia. Do tego się przyzwyczaiłem, ale nie do tego, że ktoś patrzy na mnie jak ktoś, kto nie wierzy własnym oczom. I dotyka palcem własnego czoła, tak sugestywnie, że i ja muszę, i wtedy palce moje czerwone z krwi, są. Czołem musiałem o coś na ziemi zahaczyć, więc wycieram ją, tę krew, nie ziemię, tym biletem darmowym prasowym, machinalnie, bo czym, więc ona patrzy na mnie jeszcze bardziej i podaje mi chusteczkę, opuszczam zbulwersowane terytorium jej jestestwa i udaję się do toalety, bo gdzie, a tam czuję jakiś nieprzyjemny zapach i dochodzę do wniosku, że to ja, ponieważ akurat ja stoję na moim miejscu. To moje spodnie, ufajdane łajnem, psim. Mało tego, że kolano i czoło, to jeszcze to. Czym, jak to wyczyścić? Już trzeci dzwonek, zdejmuję je, chowam pod kosz, idę, biegnę prawie na salę, w bokserkach. Zdumionej bileterce mówię, że spodnie zapomniałem u krawca, i że on mi je tu doniesie, przedziera mi bilet i wpada w panikę. Bo ma na rękach krew, biletem krwawi sobie ręce, tak to wygląda, udaję zdumionego, podaję jej chusteczkę i wchodzę, jestem w środku, szósty rząd, trzeci od lewej patrząc od strony sceny. Zdumionym sąsiadom mówię, że jestem aktorem, biorę udział w sztuce, czym psuję im cały spektakl, bo patrzę na mnie co chwilę, czekając na moje wejście, zamiast patrzeć na scenę, a na scenie ona i on, wymieniają między sobą zdania, jak to w teatrze. Raz mniej one ciekawe, raz bardziej. Z tych bardziej na przykład to: jakbym miał wybrać pomiędzy twoimi udami , a ramionami moich córeczek, to wybrałbym twoje uda. Czekam cierpliwie, kiedy sztuka się zacznie, a ona się kończy. Ten facet, ten z rodziną i kochanką postanawia wykorzystać atak na WTC i „zginąć”, nie odbiera telefonów od żony. Masowa śmierć w wieżowcach oferuje mu szansę na nowe życie, może zacząć je od początku, od zera. Proponuje wspólny wyjazd kochance no i w tym momencie sztuka zmierza do końca. Kończy się tym, czym, myślałem, że się zacznie. Punkt wyjścia, który tak mnie zafrapował, okazuje się punktem dojścia.

[center][/center]
Spodni nie ma. Chyba sprzątaczka, odbieram kurtkę, zdumionej szatniarce mówię, że zgubiłem swoją sztafetę. Zastanawiam się jak wrócić do domu, wychodzę na zewnątrz i mam szczęście, na ulicy pojawia się maraton. Coroczny tu maraton nocny, z mieszkającymi w Luksemburgu przedstawicielami nacji rozmaitych. Uczestnicy, biorąc mnie za zagubionego uczestnika, wciągają mnie do środka. Pytają, skąd jestem i cieszą się, że mają we mnie przedstawiciela nowego kraju, wtykają mi w ręce polską chorągiewkę i biegnę z nimi. Nie, to nie bieg, to kuśtykanie, biec przecież z tym kolanem nie mogę. I zostaję coraz bardziej z tyłu. I do szału doprowadzają mnie okrzyki przechodniów, bo nie mogę, nie umiem szybciej, i nic to nie da, obojętnie jak głośno krzyczeć będą „Poland! Poland!”. Przystaję, to moja dzielnica. Polska ma dość. Polskę kolano napierdala, krew jej z czoła leci i Polsce zimno tak, jakby zesłano ją na Sybir. Z Placu Paryskiego skręcam w boczną ulicę i takim trochę jakby tańcem, raz prawym bokiem się przesuwając, raz lewym, docieram, jako jednoosobowy członek sztafety, pod tymczasowy mój dom. I tak to jest, z tym teatrem.

[right]Janusz Rudnicki[/right]

Tekst powyższy ukazał się pierwotnie w wydaniu papierowym Gazety Wyborczej.

______

* Janusz Rudnicki wielkim pisarzem jest. Twierdzi tak sam osobiście, a że my nie mamy niepodważalnych dowodów na nieprawdziwość tej tezy, podważać jej nie zamierzamy. Wręcz przeciwnie – korzystając z chwilowej (lub niechwilowej?) obecności polskiego literata w kraju nad Mozelą oraz z jego przychylności dla naszego portalu i uprzejmości udzielania nam prawa do publikacji jego felietonów, inicjujemy niniejszym tekstem cykl owych, który to cykl – równie nieprzewidywalnym zrządzeniem losu, jakim zapewne było pojawienie się Rudnickiego w naszych rejonach, doczeka się pięciu, dziesięciu, stu, a być może... tylko tej jednej jedynej reprezentacji. Bądźmy jednak dobrej myśli :)

Rudy Lew, czy raczej Roude Léiw – jaki jest, każdy widzi :)
Załączniki
Rudnicki.jpg
~~~~~
Redakcja
Awatar użytkownika
Rafal
Posty: 54
Rejestracja: 26-09-2006, 07:31
Lokalizacja: Walferdange

Post autor: Rafal »

Sympatyczne, szkoda tylko że w zimie nie ma maratonów miejskich :) Ciekawe dlaczego moze z powodu szklanki?
ODPOWIEDZ