Berner Oberland - Jungfraujoh, Eiger i Pakistańczycy już za nami. Czas na część południową (kanton Tessin) oraz najwyższe zakątki kraju Emmentalera w postaci kantonu Walis.
Już przy rezerwacji hoteli zżymałam się na iście szwajcarskie ceny, szukałam pokornie i niziutko - pośród 2-3 gwiazdek (hostele ze względu na dzieci nie dla nas). Ciężko było, bo Szwajcaria hermetyczna lub dla turystów z zasobnym portfelem.
W Lugano - celu naszej południowej podróży wybór padł na hotel ROVIO w miejscowości Rovio ok. 8 km od Lugano. Pomimo iście snajperskiego oka nie wypatrzyłam w Lugano hotelu w cenie niższej niz 300 CHF za dobę, tak wiec centrum Lugano jako kwaterunek rozsądnie odpuściłam.
Podróż do Swiss przyjemna - ok. 650 km, droga przez malowniczą Alzację, zgubienie drogi w miejscu co zwykle i oczywiście "haft"córki w samochodzie tuż za granicą francuską. Przywykliśmy, a biedne dziecko też przywykło do przebierania jej na rozpędzonej autostradzie. Dzielnie machała gołymi nóżkami, powiewając jak choragiew przy co silniejszym podmuchu mknących jak wicher ciężarówek. Synek tez przywykł - z zaciśniętym nosem i zerową empatią oglądał bajkę na swoim monitorku.
Zmordowani upałem, oczadzeni atmosferą gastryczna panującą w samochodzie po przejechaniu 16 km tunelu Gottharda (a w nim 33 C Celsjusza) dotarliśmy do "podejrzanego" mi już wcześniej "taniego" (Jedyne 2 stówy CHF za dobę) hotelu ROVIO. Położenie przepiękne. Samochód piął się malowniczo pośród górskich serpentyn.
Sam hotel - piękna willa - to dramat. Nie chcę przynudzać, jednak poza widokiem nie miał nic do zaoferowania.No może właściciela w staromodnym, poplamionym garniturze, jego córki z łupieżem na kołnierzu i pełnej obsady gości, których średnia wieku oscylowała wokól 80-tki. Pokój był tak mały, że nie zmieściliśmy się w nim całą rodziną bez wciągania brzucha, widok z okna...na pokryty papą dach, podartą markizę i walające się resztki wełny izolacyjnej. Wszystko stare, koślawe w guście gierkowskiego rokoko i pajaca na telewizorze, który był tak stary, że mąż nie widział jak go włączyć.
O nie! pomyślałam, co za granda i to jeszcze w dniu moich urodzin. Nie oczekiwałam szampana w recepcji, ale przyzwoitego, szwajcarskiego, europejskiego poziomu.
Po rozmowie w recepcji, w której nie rozumiano moich zarzutów, pozwolono nam łaskawie opuścić hotel bez obciążania za rezerwację, ewentualnie zaproponowano apartament - mieszkanie, który okazał się być do zakceptowania choć wierzcie mi - stały tam tak stare graty,że moi tesciowie lepsze rzeczy wywoża za działke. Kurki ciekły, wanna o glazurze zapomniała jakieś 20 lat temu i w ogóle wszystko było jak z najgorszego snu prócz...widoku na góry i jezioro z (nigdy nie sprzątanego) tarasu. Ale to mi wystarczyło. Zastanawiałam sie jednak,czy ja na pewno jestem w Szwajcarii????
Postanowiliśmy ochoczo nie zwracać uwagi na niewygody i skupic się na poznawaniu włoskiego kantonu.
Lugano to przepiękne, eleganckie, dosć duże miasto. Nie miałam ambicji zwiedzania jego zabytków, a jedynie przespacerowac się cudownym stylowym parkiem i udac się w 3 godzinną podróż statkiem po jeziorze, który "opływał" co ciekawsze miejsca położone nad jego najdalszymi brzegami - aż do samej granicy z Francją i z powrotem.
Podróż była naprawdę cudowna. Dobra pogoda, błękit jeziora, dookoła wspaniałe wzniesienia i osławiona , charakterystyczna góra w kształcie głowy cukru (jak w Rio) - Monte Bre. Na zboczach malownicze wioski, enklawa włoska (wycinek włoskiego terytorium na terenie Szwajcarii) i Morcote. Co za miejsce!!! O Morcote - wstyd sie przyznać, nie słyszałam nigdy wcześniej. To mała osada (ok. 2,8 km kw.) w stylu włoskim rozpinająca się jak dzika winorośl po stoku, pełna kościołów ze strzelistymi wieżyczkami i cyprysów pnących się ku południowemu słońcu. To taka włoska Valdemossa. Stateczek przybijał do brzegu i miałam przeczucie,że warto było z niego zejść by cofnąc się w czasie i przespacerowac malowniczymi uliczkami tego bajkowego zakątka. Co dziwne, uliczki były ciche, niezatłoczone, senne kawiarenki ciepło zapraszały by ochłodzc się w cieniu platanów, woda z cichym pluskiem omywała kamienne schody przystani....
Szkoda...nie było czasu na "powrót do przeszłości" w Morcote i z żalem w sercu pożegnałam je patrząc z rufy tęsknym wzrokiem...
3 godziny minęły jak z bicza trzasł, powróciliśmy do zatoki Lugano, ja z głową pełną obrazów, dzieci z brzuchami pełnymi lodów i harców na statku, a mąż z pełną kartą fotek i wrażeń z meczu futbolowego transmitowanego na dolnym pokładzie.
Po powrocie do Rovio, przetestowaliśmy cichą wioskową knajpkę (za wszystkie skarby kapitana Sparrowa nie dałabym sie zaciągnąc na kolację do łupieżowego grodu) .
Wybór był dobry - jak to zwykle bywa z "miejscowym" lokalem. Stoliki kryte ceratą wprost przed pizzerią, pod platanami, widok na cudowny kamienny kościół, wspaniałe domki w stylu włoskim....pizza pieczona w opalanym drewnem piecu - dzieci zachwycone obserwowały kucharza kręcącego ciastem jak kołem młyńskim, ja - pyszne winko, Exxtreme chłodne piwo w zroszonej szklanicy....ach co za miejsce, co za smaki!
Z pełnymi brzuchami mieliśmy juz kompletnie w nosie nasz "apartament" i szykowaliśmy się na dzień następny czyli: Locarno i Bellinzonę.
Przebywajac w Tessin - masz wrażenie,że jestes we Włoszech. Szwajcaria? Jaka Szwajcaria? Krowich dzwonków ani na lekarstwo, żadnego jodłowania i góralskiej muzyki...Kie licho?
Locarno zwala z nóg. Jeżeli szukasz eleganckiego, niezbyt zatłoczonego miejsca na kilkudniowy miejski wypoczynek - to Locarno jest w sam raz. Oczywiście piękne parki, jezioro, i malownicze domy na jego tarasowych brzegach. Piazza Grande z rzędami kawiarnianych stolików, urocze kościółki (w jednym wieża zaprojektowana przez samego Leonardo) oraz masa podwórek i podwóreczek pełnych hortensji i kamiennych rzezb - jakby wyjętych żywcem z bajki. Do tego sklepiki ze starociami, lodziarnie i winiarnie, skwerki pełne leniwych kotów...
Zmęczeni galopem przez miasto, ulegliśmy postulatom dzieci by udac się na basen. I tam... pełna profeska. Basen szok. Nie byłam w stanie zliczyć ilosci sadzawek i kąpielisk wewnątrz budynków i na zewnątrz. Te wszystkie sikawki i fontanny, a do tego przybytki te bez kolorowej jarmarcznosci, pełne nowoczesnego designu - położone nad samym jeziorem w otoczeniu wzgórz. Dzieciaki zniknęły po chwili jak "kamien w wodę", a ja miałam czas na obserwację bliżnich i napawanie się harmonijnym pięknem natury i najlepszego ze stylów basenowej designerskiej architektury.
Po basenie sił starczyło już tylko na Bellinzonę (kiedy ja dotrę w swoim życiu do tej wiecznie pomijanej Ascony?), a w niej chrakterystyczne 3 zamki położone jeden nad drugim. Wszystkie są stare i kamienne. Oczywiście na nas - mieszkancach Luksemburga zamki wrażenia nie robia

Z utęsknieniem wracaliśmy do naszej wioskowej knajpy, do jej szefa Adriano czy Gracjano i dupiatej kelnereczki, która podrywała mi męża

2 dni w Tessin mineły jak z bicza trzasł. Czas w drogę do Zermattu. Rovio opuszczaliśmy bez żalu, Tessin zaliczony, zapisze się dobrą kartą na naszej podróżniczej mapie. Zacieramy ręce na góry wysokie. Witaj Matterhorn!
Ale o tym w następnej części...