W zasadzie nie wiem czy mam go polecac czy nie (zależy czego kto szuka) ale...opiszę - decyzję podejmiecie sami.
W pierwszym odruchu, czyli po pierwszym dniu pobytu chciałam napisac posta pod tytułem :"Knokke Srokke - czyli wiele hałasu o nic"
Następnego dnia - gdy zobaczyłam więcej - zmieniłam opinię.
A zatem...
Z Luksa jakies 365 km - autostradą na Brukselę, potem na Gent by odbic z głównej trasy w jedyną wąską drogę (typu Zakopianka) do Knokke.
Droga dosyć monotonna, płasko, płasko, płasko - mało entuzjastycznie nastawiony mąż - wielbiciel górskich stoków skomentował, że jest tak płasko, że po lewej widać Francję a po prawej Holandie...
Nawigacje się gubiły - całe szczęscie jest mapa.
Wjechalismy do Knokke. Po bokach głównej drogi salony Audi, Porsche, Mercedes (Maibach w głownej witrynie jak łakoć)...Mija nas Maserati, Ferrari...Kie licho myślę...Przeciez z Luksa wyjechałam 3,5 godziny temu...Szukam przecież wytchnienia na nadmorskich wydmach, szumu fal i ciszy...
Na naszą ostoję wybrałam ładnie wygladający w Internecie hotel "Charl's". Miejsce faktycznie piękne. Zwirowy podjazd, stare drzewa, zadbane trawniki, bukszpanowe obwódki. Stary duży dom z olbrzymim ogrodem, oferujący tylko 3 pokoje (wspaniale i stylowo urządzone), będący jednocześnie braserią i restauracją.
Gustownie, elegancko.
Rozlokowaliśmy się w pokoju RED SEA (bordowe sciany obite płótnem, czerwona stolarka, kilkusetletnie dębowe trzeszczące deski na podłodze, wspaniałe łoże, tv Loewe, w łazience ogromne jakuzzi, klimatyzacja, widok na wspaniałay ogród - w sumie mucha nie siada).
Internetowa cena - 125 EUR (normalnie 190), plus 25 eur dostawka dla dziecka plus...co było zaskoczeniem sniadanie 15 EUR od osoby. Nie jest mało. Niestety wszystkie hotele w Knokke są bardzo drogie i nie sadzę, żebyscie znalezli tam coś dużo tańszego. Najpięknieszy hotel w/g mnie nazywa się Britannia.
Rzucilismy bambetle i jazda na plaże.
Znowu główna ulica, salony wyposażenia wnętrz, ładne domy. Do morza prowadzą uliczki napakowane apartamentowcami wątpliwej urody, ktore jak pudło na kurczaki oferują własną dziurę każdemu, kto ma kasę i "ambicje" posiadania klity w najbardziej snobistycznym miejscu wybrzeża.
Zero drzew. Same parkingi i pudła na kurczaki...Zaparkowalismy auto bez trudu (parkometr) i udaliśmy się na plażę.
Z czasów harcerstwa pamietam, że widok morza kojarzył mi sie z wędrówką przez sosnowy pachnący las, szum morza w tle, powietrze pachnie leśnym runem i jeżynami, grają świerszcze, potem pojawiają się wydmy porośniete wydmuchrzycą i nagle stajemy oko w oko z cudnym widokiem morza, a w nozdrza ciśnie się morska bryza...
....
tyle wspomnień i wysoka poprzeczka, której pierwszy kontakt z plażą w Knokke nie jest w stanie sprostac ani na jotę. Słychać już morze i mewy, ale...wypadamy na gwarną promenadę (nadal zero zieleni poza betonowym traktem) oraz Bywalcami. Stada wyfiokowanych paniuś w Chanel, ze śmiesznymi pieskami, panowie gładko wygoleni, obowiązkowo elegancka koszula z kaszmirowym sweterkiem ( w ostrym kolorze) lansersko przewieszonym przez barki. Panie wyprowadziły swoich Panów na spacerek...
Mijam towarzystwo. Wieje. Jest słonce - 18 stopni, na szczęście ciepły piasek, ale ogólnie pogoda nie nastaraja do negliżu. Ludzi na plazy niewielu. Co sprytniejsi okopali się parawanami. Niektóre dzieci w oceplanych kamizelkach, inne gołe jak Swięty Turecki - Islandczycy może...
Ukopałam tez grajdoł na tej plaży (szeroka, piaszczysta - piasek ok. ale temu nadbałtyckiemu pięty może całować). Dzieciaki dostały amoku.Wiaderka, foremki - wiadomo. Ja siedzę i smutnie patrzę na blokowiska o 10ciu piętrach bezpośrenio na plaży. Patrząc na morze - po lewej jakies jakiej portowe industrialne machiny i dzwigi. Odwracam oczy w kierunku horyzontu, ku prawdziwemu morzu. Ogólnie mina mi rzednie. Inaczej to sobie wyobrażałam.
Spędzamy kilka godzin, jest odpływ, szukamy meduz i chwiejnym krokiem spacerujemy po oślizłym od glonów falochronie. Dużo mew. Żaglówki, przepływające kontenerowce. Cieszymy się słońcem, wodą i muszelkami.Obowiązkowo zamek z piasku (ojciec rodziny wmurowuje kamien węgielny - dzieci łapią bakcyla, zaczynają kopać). Córka z uporem maniaka nosi łopatką wodę z morza do dołka oddalonego 10 m od lustra wody...obserwuję teren jak leniwa lwica sawannę...
Po 2 godzinach córka dostaje gorączki...
.....
W sklepie spożywczym nie akceptują kart Visa.Wychodzimy jak niepyszni, bo tylko taką przy sobie mamy.Dzieci się awanturują bo wyłożylismy im wszystko z koszyków. Jedziemy główną ulicą handlową. Same sklepy, mało knajpek, budowy, betoniarki, 3 letnie rachityczne drzewka - na chodnikach lans pełną gębą.Szkoda słów.
Zwiewamy do hotelu.
W zaciszu hotelu poprawiamy sobie nastroje kapielą z bąbelkami.Zalewamy całą łazienką zanim maż - człowiek pstrykacz wyczaja jak to działa.
Jakuzzi podświetlane ...hm....świece w lampionach, szlafroczki, cudowne ogromne komfortowe łoze... hm...to chyba nie jest hotel dla rodziny

Co do łoza - śpię w nim z dziećmi - mąż na dostawce...tak to jest jak się ma dzieci. eh

Całe szczęscie udaje się podłączyć dvd playery do tv i dzieciaki mamy z głowy. Mąż chciał pograć z synem we frisbee w ogrodzie, ale właśnie podawali eperitif i nie spodobałoby się to klientom restauracji. Fakt. Mina mi znowu rzednie. Chce pisać posta pt. "Knokke Sroke"...
Dostajemy menu restauracji hotelu - drogo, dania głowne po 35-40 EUR, przystawki ok. 18.
Wydawało mi się, że w Luksie jest drogo. Jak sie okazuje nie tylko. Cóż, jak się powiedziało A trzeba powiedziec B.
Padamy do snu jak kawki.
....
następnego dnia z poczuciem niespełnienia zbieramy się do podróży do Brugii. I pewnie wyjechalibyśmy ze złymi spomnieniami i skojarzeniami gdyby nie namowy znajomych by zwiedzić okoliczny rezerwat ptaków ZWIN. Patrząc na dziecko w słabej formie, drożyznę nieadekwatną do rangi "oferowanego produktu" chcemy szybko wyjechać. To nie miejse dla nas. Widzę jednak drogowskaz "ZWIN".Kuszę męża do skrętu - w końcu to mój urodzinowy wyjazd i ja tu rządzę. Pocieszam się myślą,że jak bedzie niefajnie to spadamy stąd. I nagle...
.....
I nagle skręcamy w tajemniczy i cudowny zakątek - pełen najpiękniejszych nadmorskich, słodkich willi, jakie w swoim życiu widziałam (w takim nagromadzeniu).
Wszystkie stylowe - właśnie, jaki to styl z wykuszami ze spadzistymi dachami, z kominami budowanymi na zewnętrzej ścianie budynku - wszysko z cegły pomalowanej na biało - okna z małych szybek w ołowianych oprawkach. Trawniki przystrzyżone co do milimetra, żywopłoty jak spod igły (Luxemburg wydaje się niechlujny przy tej dzielnicy). Każda boczna uliczka tak samo spokojna i piękna.Szczęki nam opadają. Uroda tego miejsca jest bezsprzeczna.
Naokoło chodzą ci goście w kaszmirowych sweterkach i panie prosto spod skalpela...Ja tylko kręcę głową z zachwytu i widzę Knokke już z trochę innej perspektywy.Dojeżdzamy do Zwin. Wita nas...bocian. Najprawdziwszy Wojtek. Spokojny, ciekawski - spaceruje sobie po drodze. Nieopodal drugi i trzeci i dziesiąty. Towarzyszą im ciekawskie kawki polujące na darmowa strawę. Jesteśmy w środku lasu. Cóż za odmiana. Adorowani przez boćki parkujemy i mąż wyciąga sprzęt fotograficzny. Hm...na 5 minutach się jednak nie skończy. Postanowiliśmy zwiedzic Zwin.
Bilety około 20 EUR dla rodziny (6,5 dorosły, 3,5 dziecko) - czas zwiedzania około 1,5 godziny. Wpadamy do środka, a tam dzieciaki w pierwszej kolejności włażą do jakiegoś jajka, przekrzykują się pokazując sobie bocianie gniazda. W wolierach sowy (nawet był puchacz - pierwszy raz w życiu widziany przeze mnie na własne oczy - cóz za ogromne ptaszysko!) oraz mnóstwo tutejszego ptactwa. Zawsze się trochę smucę widząc zwierzęta zamknięte w klatkach, ale radość wszystkich dzieci dookoła zagłusza moje watpliwosci. Mąż nie rozpoznaje nic. Myli łabędzia z gęsią.
Samo "Zoo" to tylko przygrywka go głównej atrakcji - czyli słonych nadmorskich bagien parku natury. Wychodzimy z lasu, wchodzimy na nasyp i to jest to! W końcu mam to po co przyjechałam. Zero cywilizacji wokół, surowe wydmy w oddali, łachy pasku z koloniami ptaków, jeziora wody - ślicznie. Naprawdę. Dzieciaki pogłębiają nory krolików, wszystko skrzętnie opisane (w tych dziwnych miejscowych językach). Dzieci mogą się pochlapać w kaloszach i zbierac muszelki w słonych bajorkach. Poprzez obniżenia wydm połyskuje morze. Wydmuchani morskim wiatrem, strzaskani słoncem wracamy...szczęśliwi.
Córka znowu dostaje gorączki

Ten usmieszek wcale nie znaczy, że ciesze sie z choroby mojego szkraba, tylko niestety przyzwyczaiłam się już do tego, że córka jest papierkiem lakmusowym naszych wypadów. Jak zaczyna niedomagać - wiemy, że wycieczka skończona.
Jakże bardzo Zwin zmienił naszą percepcję Knokke.Wyobrażałam sobie to miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej - nietknięte wrzodem komercji i pudeł na kurczaki...
To był kurort. Był..Teraz to miejsce drożyzny, lansu i szpanu. Nienawidzę tego słowa, ale niestety nic innego nie przychodzi mi do głowy.
Siedlisko wspaniałych rezydencji tak czystych w swojej jednolitej i konsekwentnej architekturze oraz Zwin uratowali twarz temu miejscu.
Raczej nie pojadę tam ponownie, ale cieszę się, że byłam, widziałam, mogę wyrobić sobie zdanie...Drugi dzień był wspaniały.
Lekko spłukani spuściliśmy z tonu zjadając lunch w McDonaldsie i wyruszylismy w drogę powrotną.
To jeszcze nie koniec:)
Jakies 100 km od Luksemburga zobaczyliśmy po prawej stronie mile wyglądajacy zamek.Tablice informowały że to Lavaux-St. Anne. Mąż mile spytał czy skręcać. Patrzę - dzieci ledwo żywe ale dychają i jako, że jeszcze wyjazd się nie skończył i ja rządzę - mówię - "skręcaj".
Znowu bez pudła.
Co za cukiereczek.
Wygramoliliśmy się z auta, dzieci rzuciły się na czerwone pyszne porzeczki obsadzone w ogromnej ilości wzdłuż parkingu (pal licho metale ciężkie).
Zameczek otworzył swoje podwoje za 23 EUR dla wszystkich.
Stanełam jak wryta, widząc to co kocham. Piękny kawał ogrodu - klombu w stylu formalnym. Znowu wypielęgnowane bukszpanowe obwódki, w środku piwonie, lawenda, nieskopienne rozpiete na trejażach grusze, róże, firletki - cały ten cudowny kwiatowy zgiełk. Gdyby nie zjazd posiadaczy BMW w liczbie około 30 osób - pewnie byśmy tam byli sami. Cudownie wszystko odnowione, mała restauracyjka (wyglądała bardzo zachęcająco w cenach rozsądnych).
Piękna bryła zameczku w okrągłymi wieżami, fosa, dawne zabudowania folwarczne zamienione z największym smakiem w sale konferencyjne. Sam zamek ma wystrój ( i chyba takie było jego przeznaczenie) myśliwski - wszędzie wiszą trofea myśliwskie - głównie z polowań w okolicznych lasach. Zamek sięga korzeniami 15go wieku. Zwiedzaliśmy z zainteresowaniem komnaty urządzone skromnie, ale oddające ducha epok. Na wyobraznie działały porozstawiane elementy wyposażenia wnętrz oraz nagrania dzwiękowe ilustrujące przeznaczenie danego pomieszczenia (kancelaria, pokoj młodej dziewczyny, pokój muzyczny, łaznia, "ubieralnia"...Świetnie pokazane kuchnie, spiżarnie, pokoje rzemiosła. Cieszył mnie brak izby tortur

Wszystko ilustrowane fotografiami. Fajnie. Mnóstwo wypchanych zwierząt. Do zwiedzania była również zrekonstruowana za pomocą środków unijnych (około 370 tys EUR) BIO ZONA wokół pałacu (pierwotne rośliny siedliska). Uroczym elementem było rownież stadko danieli biegające po łące - przypominające o myśliwskim charakterze St.Anne. Dookoła jak okiem siegnąc łąki i pola i lasy. Upojnie, idyllicznie.
Zmęczeni jak psy dojechalismy do Luksemburga w strugach deszczu ( a jakże) - pod domem, jak to mamy w zwyczaju po kazdym udanym "projekcie" uścisnęliśmy sobie z mężulem dłonie jak PAT i MAT z "Sąsiadów".
i...jak to w kreskówce na końcu, rozległ się dzwięk tłuczonej szyby
K O N E C
