MTB - o tarciu, wajchowstrzymywaczach i cesarce

Te dalekie i te całkiem bliskie...
Awatar użytkownika
exxtreme
Posty: 159
Rejestracja: 26-08-2007, 15:47
Lokalizacja: Bridel / Kraków

MTB - o tarciu, wajchowstrzymywaczach i cesarce

Post autor: exxtreme »

Miejsce akcji: Szwajcaria.
Region: nie wiem - zona wybrala.
Misja: default mózgu.

Generalnie to nie za bardzo wiedziałem co się dzieje. Mija trzeci dzień, a
żona i dzieci ciągle są ze mną. Weekend trwa dwa dni zwykle, a ten mi się
ciągnie już 50% ponad normę. Żeby nie zwariować postanowiłem dokonać resetu
mózgowego i popędzić gdzieś tam het na rower.
Upal niemożliwy.
Chybcikiem po powrocie z wirującej klubokawiarni na Schilthorn aka Piz
Gloria i co ciekawe - zadyszce, zawrotach głowy i kołataniach serca
wynikającej z wysokości (~3000npm) porwałem swoje Żądło made in Germany i
pognałem z nim na dachu do Grindelwaldu. Dla tych co nie wiedzą to takie
Zakopane, tylko że czyste i mniejsze. Na miejscu nie stwierdzono::
  • kolejek przez knajpami
    brudnych misiów służących do cykania fotek
    bezzębnych parkingowych
    zasranego końskim łajnem głównego deptaku
    oszukanych oscypków sprzedawanych z koszyka
    straganów oferujących góralskie kapcie+parzenice gratis
    pijanych kiboli
Jednym słowem: nuda. Przez moment poczułem sie jak bohater książki
Jurgielewiczowej "Ten obcy". Postanowiłem wziąć się w garść.
Auto mam srebrne, rower czarny więc zadawałem szyku wystawiając dodatkowo
łokieć przez okno. Łokieć ładny, opalony. Polski!
O 16 dopadłem okienka. Bilet na mnie i rowera poproszę. Pani popatrzyła,
zatrzepotała rzęsami zawstydzona oglądając mój łokieć i łydkę i rzekła, że
to będzie 32E z czego 7E za rower po przeliczeniu z franków kredytowych.
Do tej pory wszystko git. Zapakowałem się do wagonika, pan
wajchwostrzymywacz włożył sztycę z kątownika w bok wagonika, na nim
zawiesił mojego Stinga za przednie koło i jazda. Pierwsze dwa przystanki do
ok. 1800m było ok. Ale po zakręcie 90stopni w lewo i zerknięciu na szczyt
zobaczyłem pioruna cesarskie cięcie na nieboskłonie asfaltowym. I kurna
wydygalem. Wagonikiem zaczęło telepać na boki. Potem się okazało, że rama
się wgięła od tych dygotów. Ale kij z tym. Kupie nowy rower. No ale ok -
wysiadam. Zimno jak w Pułtusku, ściana deszczu. Deszcz pada poziomo
zalewając stacje kolejki końcową. Brat bliźniak wajchowstrzymywacza z
dolnej stacji nie rozumie mojego wybornego niemieckiego, a przecież pytam
kiedy przestanie lać bo mam bileta w jedna stronę. Przestało padać po 5
minutach jak obiecał. No to dajemy. Oczywiście błotników brak, bo były
upały i miało nie padać. Widocznie nie na ponad 2km od poziomu Bałtyku.
Wyjechałem z budynku stacji. Śniegu od cholery. Droga coś jakby żwir z
żużlem, płyną strumyki. Super. Zaczynam zjazd. I tu dochodzę do sedna
sprawy. Nie to, że jestem gruby. Wcale nie. Waze 90kg (dziś rano 89.8!),
jestem dość wysoki, Podobam się żonie, koleżankom w pracy i nawet jednemu
koledze. Problem w tym, żeby wyhamować takiego rozpędzonego kotleta to
trzeba tarcia, tarcia i tarcia. Ci co naukę fizyki skończyli nawet w podstawowej
szkole wiedzą, że tarcie przekłada się na ciepełko. Hample w moim rowerze to
hydrauliczne tarcze Formula K24 po 180mm każda. Trudno znaleźć lepszy
sprzęt na rynku. Duza tarcza, płyn hamulcowy DOT odporny na gotowanie i
półmetaliczne klocki powinny sprawę załatwić. Nic z tego. OK - technikę
jazdy mam ciągle mało pro i za duzo hamuje, no ale jak nie hamować, kiedy
grzeje 40 czy 50km/h po kamerdolcach, przecinając strumyk i zbliżam się do
zakrętu 120stopni. Jak się nie zatrzymam to rozpoznają mnie po karcie
dentystycznej. No i tak zjeżdżam, hamuje, zsiadam i studzę hample i tak w
kolko. Tarcze aż zrobiły się brązowe. Na jednej z prostych musiałem rower
klasc na ziemie jak Gino Rossi swoje bicykle. Klamka mi sflaczala i
praktycznie straciłem cala sile hamowania. Uff - to było dosłownie cieple.
Potem tylny hamulec już brał tak ostro, ze zostawiałem czarne ślady na
drodze. I w połowie trasy zmieniłem technikę - błyskawiczne hamowanie
manetkami na przemian - przód tył i tak w kolko. Przynajmniej klocki
minimalnie się chłodziły.
Sam zjazd to ok. 9km z czego ok. 40% to żwir, a reszta to stromy i dość
wąski asfalt. Nigdy nie udało mi się zerkną na znak kierujący mnie na
ścieżkę w trakcie jazdy. Zwykle zatrzymywałem się 20-30m dalej, wracałem i
sprawdzałem trasę.
I wiecie co? Bylo mega wypasnie.
Lekcje:
  • max. dostępny rozmiar tarczy to 203mm i wcale nie byłby dla mnie za duży
    rowery górskie przeważnie nie są wysokogórskie
    schuść trzeba jeszcze, a nie jakieś 2-3 kg!
    jechać jeszcze raz!!!
Tenis, 40D, MTB & MBA
ODPOWIEDZ