Stawiliśmy się przed czasem na lotnisku w Lihue. Znaki skierowały nas do specjalnego terminala z lotami komercyjnymi. Krążymy niepewnie wokół baraków z blachy falistej i trafiamy w końcu na "Adventure Island", które zabierze nas w podniebna podróż.
Zabierze albo nie zabierze…
Wokół nie było żywej duszy. Na stanowiskach odprawy hula ciepły wietrzyk. Trochę się martwimy bo do startu zostaje 15minut.
Nagle 5 minut przed planowanym lotem na pichach opon podjeżdża zdezelowany chevrolet i wyskakuje z niego dziewczę w legginsach i japonkach. W dłoni dzierży kubek z kawą.
Pewnie nasza stewardessa - mruknął mąż.
Wiele sie nie pomylił - było to nasze spersonalizowane stanowisko odprawy. Wraz z wjechaniem papierowego kubka na stół, lotnisko zostało otwarte.
Z biura wychynął starszy jegomość o dobrotliwej twarzy i zaprosił nas do środka. Pan miał tygodniowy zarost, wielkie plamy czegoś tlustego na koszuli (chciałam wierzyć, że to był smar silnikowy). Piegowata właścicielka burzy blond włosów i kubka okazała się być jego córką - Mary. Zaczęło się zwykłe wakacyjne pla pla pla, ważenie przed lotem (wyniki objęte tajemnicą), opowiastki co już widzieiliśmy a czego jeszcze nie, oraz nauka poprawnej wymowy hawajskich nazw.
Miłym gestem było obdarowanie mnie kwiatem z drzewa pomarańczy zerwanym w ogrodzie Bruce'a (właściciela plamiatej koszuli) oraz naszyjnika ze orzechów lokalnego drzewa. Jestem zachwycona, ponieważ to pierwszy raz, gdy ktoś daje mi naszyjnik Lei na hawajskiej ziemi.
Pojawiają się kolejni pasażerowie - para Kanadyjczyków. Ważą ich, dają kwiatek a my oglądamy album poświęcony hollywoodzkim filmom kręconym na Hawajach.
Po odprawie, we czwórkę plus Bruce - nasz pilot - wsiadamy do Cesny i jesteśmy proszeni o włożenie słuchawek wygłuszających. Jestem zdziwiona widokiem wysokiego modelu słuchawek Bose, które pośród podartych siedzeń i koszuli Bruce'a połyskują polerowanym aluminium. Mery wrzuca nam na pokład lodówke z napojami i w drogę.
Mamy połączony system audio, który pozwala słyszeć się nawzajem. Ja siedzę cicho jak trusia bo nie lubię małych samolocików - pomna ubiegłorocznej podróży nad Grand Canyon, która skończyła się dwukrotnym wywróceniem żołądka na lewą strone. Sciskam w dłoni torbę " na przygodę". Wszyscy dowcipkują, Kanadyjczyk dumnie wziął na siebie rolę pierwszego pilota i potwierdzał odczyty. Silnik start, rozpędzamy się i już jesteśmy w powietrzu.
Bruce opowiada o sobie, jak to stał sie pilotem po odejsciu z korporacji. Doktor biochemii (!), stłamszony przez tryby korporacyjnej machiny odszedł na wcześniejszą emeryturę i przeniósł się z rodziną na Hawaje. „Mamy mniej pieniędzy ale jesteśmy szczęśliwi". Te słowa do dzisiaj brzmią mi w uszach. Jeszcze 15 minut temu nie pomyslałabym, że człowiek - w TEJ koszuli i nie pierwszej czystości spodniach ma tytuł naukowy.
Pod nami wybrzeże, zabudownia portu i plantacje kawy KONA - znanej z głębokiego aromatu i wysokiej jakości, uprawianej tylko na Kauai i Big Island.
Bruce to wytrawny pilot. Fruwał nad wyspą już 5 tysięcy razy. Doskonale wyczuwa napięcie pasażerów i świetnie zagaduje każdy podmuch wiatru targający awionetką.
Z góry doskonale widać bujną roslinność. Mijamy kilka wodospadów i lecimy w kierunku centrum wyspy w najmniej dostępne rejony Mount Wai'ale'ale, będącego wynurzającym sie wprost z morskiego dna wulkanicznym szczytem o wysokości 1569 m.n.p.m., uformowanym 6 mln lat temu. Jest to najtrudniej dostępna część wyspy. Wiele miejsc nie zostało jeszcze tknięte stopą człowieka. Nie ma tam dróg, szlaków a wysokie góry o poszarpanych szczytach noszą miano "przelewającej sie wody" co odzwierciedla charakter owego najbardziej wilgotnego miejsca na ziemi. Ta część Hawajow ma klimat tropikalnego lasu deszczowego.
Na szczyt spada średnio 12350 mm deszczu rocznie. Tak wilgotny klimat wyspa zawdzięcza płn-wsch. wiatrom znad oceanu. Para z rozgrzanego powietrza kondensuje się i skrapla napotykając szczyt wulkanu Waialeale.
U stóp wulkanu znajdują się bagna Alakai gdzie można spotkać wiele gatunków endemicznych tropikalnych roślin i zwierząt. Są tam również dzikie świnie i kozy sprowadzone dopiero latach 70-tych 18- tego wieku przez Jamesa Cooka. Jedynym ssakiem, który znalazł się na wyspie nie za sprawą człowieka jest nietoperz (przyniesiony pewnie przez tropikalną burzę).
Ziemia u stop wulkanu jest tak rozmiękła, że trudno się tam dostać pieszo. Bardzo wysokie i wąskie wodospady walą w dół wpadając prosto w otchłań bagien. Noszą one nazwę „Wall of Tears”. To bardzo piękne i charakterystyczne miejsce goszczące na widokówkach i kalendarzach.
I posród tego my - targani podmuchami wiatru w małej stalowej łupinie. Dookoła chmury i tonące w nich zielone omszałe szczyty. Wilgotno i chłodno, mrocznie bo przedzieramy się przez kołdrę chmur. Dookoła wodospady. Jest niesamowicie, nierealnie, jak w dusznym śnie z którego nie możesz się obudzić. Wszyscy milczymy chłonąc wzrokiem te cuda. Daruję sobie pytania o wypadki małych maszyn w okolicznych ostępach… Wyobraznia podsuwa mi sceny z King Konga czy poszukiwaczy Zaginionej Arki kręcone gdzieś za rogiem...
Po około 10 minutach opuszczamy rejon wulkanu i otwiera się przed nami Waimea Cayon, kolejny cud Kauai.
Waimea Canyon nazywany jest Wielkim Kanionem Pacyfiku. W porównaniu z Grand Canyonem z Colorado jest maluchem - ma ok 16 km długosci i 900 m głębokości ale jest bardzo malowniczy. Powstał nie tylko w wyniku erozji czerwonych skał czy działalności rzeki Waimea ale również w wyniku zapadnięcia się, rozłamania, pęknięcia (?) wyspy w wyniku dzialalności wulkanicznej. Oj, działo się...
Ja czuję przesyt wrażeń, a przed nami jeszcze osławione wybrzeże na Pali Coast.
Tak, wyłania się i wracają wspomnienia z rejsu. Znowu atakuje mnie myśl i pytanie czy w życiu widziałam coś równie pięknego… W dole ocean, zielono-ceglaste żebrowania klifów i łachy niedostępnych plaż szarpanych jęzorami wściekłych fal Pacyfiku. Chyba jak Bruce, mogłabym to oglądac 5 tys. razy…
Jeszcze mała rundka nad wybrzeżem i po chwili pod nami bardziej cywilizowane miejsca, wreszcie po godzinie lądujemy. Na trochę miękkich nogach dziekujemy Bruce’owi za pełną wrażen podróż.
Rewanżuje nam się płytą CD nagraną podczas jednego z jego lotów.
Człapiemy w stronę samochodu. Bez słowa narazie. Jestesmy troche „przytkani”. Czas na refleksje przyjdzie za kilka godzin.
Przed nami… Waimea Canyon w wersji naziemnej.
Kauai jest niewielka, wiec w 40 minut dojeżdżamy do górskich rejonów Waimea. Oddalamy się od oceanu, droga pnie się ostro w górę, krajobraz z soczystej zieleni zmienia się na suchy i spalony. Wiedzie nas zaskakująco dobrej jakości droga. Pustka. Tabliczki informujące o ostatniej stacji benzynowej i ostatnim sklepie w tej części wyspy. To chyba znak, że nie ma co oczekiwać restauracji w sercu kanionu.
Jesteśmy trochę głodni. Wstępujemy do blaszanego, zapomnianego przez Boga sklepiku. Pusty parking, kilka domów, opuszczone i zabite dechami sklepy dawnego market place.
Na półkach parę słoików z przetworzonym jedzeniem, parę paczek chipsów, środki higieniczne, tabletki na ból głowy i piwo. Na szczęście załapujemy się na slajsy ciepłej gumowatej pizzy.
Jest niedziela. Chyba skończyła się msza w kościele. Wchodzi kilka osób - dzieci w białych odświętnych koszulach. Biegną się w kierunku pizzy, a na deser okraszają swój niedzielny obiad kolorowymi napojami i lodami. Trochę smutna refleksja mnie nachodzi… Gospodarze tej wyspy miast uczty z oceanicznych ryb - wsuwający pizzę.
Ludzie spracowani - widać, że chyba niełatwo im się tutaj żyje. To nie jest rejon oceanicznych ekskluzywnych resortów.
Opuszczamy skromny sklepik, przed nami już tylko skaliste pustkowie.
No i wreszcie jest. Kilka platform widokowych, garstka turystów.
Na mnie ta dziura w ziemi juz nie robi wrażenia. Widziałam ją z lotu ptaka, widziałam też Grand Canyon…
Waimea ma piękne kolory, jest malowniczy ale jeżeli widziało się Nowy York z Empire State Building a potem ogląda się mniejsze miasto w wieży ratusza to już nie to samo.
Ruszamy w dalsza drogę do Koke State Park. Stamtąd startuje duża ilość szlaków turystycznych. To baza biwakowa i campingowa. Jedziemy lasem - olbrzymie drzewa i zapach żywicznych olejków. Czuję się jak dzikiej puszczy. Dojeżdżamy do głównego lodge. Temperatura powietrza spada. Jest wręcz chłodno. Mała restauracyjka, informacja turystyczna, wielka leśna polana (jak w europejskim lesie) a na niej biwakujacy ludzie w pickupach. Małe drewniane domki do wypożyczenia na nocleg a przy nich…hortensje. O! jak nie hawajsko.
Na żaden szlak nie ruszamy z powodu napiętych planów. Te szlaki to albo cały dzień wędrówki albo i dwa…
Wracamy w nasze rejony do hotelu Islander on the Beach. Jest pózne popołudnie. Może trafi się jeszcze coś ciekawego po drodze…
Trafia się.
Trafia sie plantacja kawy Kona a na deser…tajemniczo brzmiąca nazwa: Kilohana.
Plantację kawy warto odwiedzić. Oglądnąć drzewka, zapoznać się z technologią obróbki i palenia ziaren. To ciekawe, ale już to kiedyś oglądałam będąc na Wybrzeżu Kości Słoniowej.
Bardziej interesuje mnie filiżanka czarnej kawy z Kony. W koncu ! chcę się napić dobrej kawy. I owszem, jest wyborna. W sklepiku kupujemy hawajskie podarunki dla dzieci (rzemyk z prawdziwym zębem rekina dla syna i hawajską spódnice z kolorowego perkalu dla córki).
Ruszamy w dalszą drogę.
Już ze dwa razy przejeżdżaliśmy koło starej - odrestaurowanej posiadłości i należącej do niej plantacji trzciny cukrowej.
Plantacja nazywa się Kilohana. Sięgam do magazynu moich ulotek i namawiam męża do skrętu. Zbudowana w 1935 roku przez barona cukrowego Gaylorda Parkera Wilcoxa i jego żone Ethel. W 1994 roku została dodana do Narodowego Rejestru Historycznych Miejsc i do dziś pozostaje perłą architektury Hawajow z czasów złotej ery cukrowej.
Prywatną drogą wjeżdżamy na podwórzec. Wielkie połacie zadbanych trawnikow i szpalery drzew. Na końcu duży dom kryty imponujacych rozmiarów dachem. Nokoguśko w pobliżu. Czuję się nieswojo.
Zmęczony mąż zostaje w aucie na drzemkę - mało go obchodzi dawne życie hawajskich plantatorów trzciny…
Wymykam się z auta. Biegnę jak pokazują strzałki dla zwiedzajacych: do ogrodu , do hali pod strzechą stanowiącej miejsce bali i koncertów i do budynku mieszkalnego. Po drodze mijam witryny z rękodziełem i hawajskimi artefaktami. Mijam jakieś budynki zamknięte na cztery spusty ze starymi przedmiotami uzytkowymi - podoba mi się prasa do trzciny i stara przerdzewiala lodówka coca-coli - chyba z lat 30tych. Wszystko pełne klimatu minionych dni i przebrzmiałej potegi. Budynek Koloa Rum Company. Pozamykane - chyba nie jesteśmy w godzinach zwiedzania. Przed drzwiami wejściowymi stoi dwoje młodych ludzi z obsługi ale usuwaję się z uśmiechem gdy chce wejśc do środka - więc chyba mogę…
Wchodzę… i cofam sie w czasie do lat 30-tych ubiegłego wieku. Hall jest urządzony na modłe saloniku z krytą jedwabiem kanapą, stoliczkami, na ścianach portrety właścicieli, lustra… przyjemny hall zamożnego domu. Meble i wszystko dookoła autentyczne. Dużo datali Art Deco. Wkradam się do korytarza. Podłoga kryta ciemnym drewnem, wzorzyste chodniki, chińskie wazy, stare eleganckie wyglądające na angielskie meble - jak nic zaraz napatoczę sie na kogoś z laseczką z główką z kości słoniowej…
Zaglądam do pokoju jadalnego - tam nakryty stól, stara błękitna porcelana, poszarzałe kryształy w serwantkach z ciemnego drewna. Na suficie kryształowy stary żyrandol.
W ciszy myszkuję nadal. Ciągle mam wrażenie, że weszłam do czyjegoś domu bez pozwolenia.
Przemykam korytarzem w druga stronę. Wszędzie zdobione powały z drewna. Nieśmiało wsadzam głowę do salonu. Tam przepaściste stare kanapy, skórzane fotele klubowe, kominek , stary fortepian, miękkie dywany i ciemna boazeria. Słyszę stłumione głosy i cichutko wymykam się z salonu. Przez otwarte drzwi widzę stoliki na werandzie. Wyglądają jak restauracyjne i oddycham z ulgą bo wiem, że trafiłam po prostu nie w porę gdy przychodzą goście. To Gaylord’s Restaurant. Za patio rozciąga się ogród (cała posiadłość jest nim) - widzę,że szykuje się jakieś przyjęcie
Omiatam wzrokiem raz jeszcze to przepiękne, jakby zatrzymane w czasie miejsce. Bardzo mi się tutaj podoba. Oczami wyobrażni widzę siebie jak sączę porto przy kominku zatopiona w konwersacji z damami z towarzystwa

Z ociąganiem wychodzę i zdaje relację mężowi. Proponuje byśmy wrócili tu na kolacje ale przypuszczam, że jest to niemożliwe ze względu na wieczorną - pewnie prywatną - imprezę. Wielka szkoda, ale i tak się cieszę, że chyłkiem bo chyłkiem ale odwiedziłam to wspaniałe, klimatyczne miejsce…Kilohana. Zapamiętam cię…