Niedaleko Kapaa, miejscowości w której mieszkamy płynie jedyna żeglowna rzeka na Kauai. Nazywa się Wailua. Z ulotek wziętych na lotnisku dowiadujemy się, że organizowane są przejażdżki płaskodennymi barkami pod nazwą "Fern Grotto and Wailua legends".
Fern Grotto to sporych rozmiarów jaskinia - miejsce dawnych hawajskich zaślubin oraz składania danin bogom.
Parkujemy w malowniczym miejscu z widokiem na rzekę. Jest wczesny ranek, rzeka o leniwym nurcie i zielonych wodach rozlewa się na szerokość ok. 100 m. Palmy, delikatne słońce, brak wiatru - soczysta zieleń i szczyty wzgórz na horyzoncie tworzą idylliczny krajobraz. Na obu brzegach skłębiona roślinność i kilka ładnych, współczesnych domów. Kupujemy bilety (około 25 dolarów) i witani przez "tercet egzotyczny " w postaci starszej pani z ukulele, dziarskiego gitarzysty i prześlicznej młodej dziewczynę wchodzimy na jedną z kilku zacumowanych barek. Dziewczyna z purpurowym kwiatem hibiskusa za uchem czaruje uśmiechem. Ruszamy. Tercet ładnie śpiewa, pan opowiada legendy. Jestem trochę rozczarowana , bo większość z nich to opowieści kto ze znanych osób mieszka w okolicy lub jakie filmy kręcono we wskazywanych miejscach.
Jednakże, dziewczyna zrzuca sandały i zaczyna się show…
Dziewczyna tańczy. Tańczy Hula…
Jest uśmiechnięta, świeża i świeci tym niepowtarzalnym blaskiem młodości. Jest urocza. Porusza się płynnie i delikatnie w rytm muzyki. Patrzę na nią jak u urzeczona.
Zerkam na męża i pozostałych mężczyzn. Mogłabym wszystkim pokraść portfele albo wyrzucić żony za burtę. Żaden by nie zauważył.
Dziewczyna łagodnie porusza rękami, jej głowa zgrabnie przechylona. Wzrok podąża za falującymi dłońmi. Każda poza, każdy gest ma swoje znaczenie. Niemal potrafię odczytać ten taniec. Wyraznie widzę, że słonce wstaje, że rybacy ciągną sieci, że palmy miarowo się poruszają na wietrze, że to taniec miłości, serdeczności i gościnności. Patrzę jak urzeczona. Stopy tancerki wykonują drobne, miękkie, kocie kroki, biodra ruszają się tak płynnie, że sinusoida w oscyloskopie dostaje rumieńców…Patrzy na wszystkich i na nikogo.
Taniec się kończy. Mąż odwraca do mnie głowę. Czoło zroszone potem , twarz blada - pada pytanie: "to ile chcesz tych alimentów???"
Dziewczyna tańczy znowu, tym razem pokazuje publiczności znaczenie poszczególnych gestów i podstawowe kroki. Cała barka tańczy. Ja nie, ponieważ spijam wzrokiem nauki by wypróbować w domu przed lustrem (w samotności). TAŃCZY ZA TO MOJ MĄŻ!!!
W tanecznym szale barka dobija do małej przystani. Idziemy oglądać grotę . Mąż jeszcze się zatacza jak kot po walerianie. Rozumiem biedaka.
Przedzieramy się wąską ścieżką. Gęstwina nie do przejścia. Po ok 0.3 km dochodzimy do zbitego z desek podestu. Z dali widać przepięknej urody grotę, której sklepienie porastają setki paproci i filodendronów. Okazuje się, że nie możemy wejść do groty. Kilka lat temu została zamknięta dla zwiedzających ze względów bezpieczeństwa. Spadające kamienie mogą wyrządzić krzywdę. Po podeście spacerują dwa leniwie koty. Tercet znowu przygrywa rzewne pieśni - bardzo mi się podoba. Kilka opowieści, sesja zdjęciowa z tancerką. Panowe bardzo ochoczo. Mój mąż trochę się kryguje ale go zachęcam

Droga powrotna to znowu tańce i obserwacja kajakowiczów, od których rzeka ta się wręcz roi. Bardzo popularne jest pływanie na tzw. padach - czyli szerokiej desce z wiosłem. Muskularne, opalone ciała. Wszyscy przyjażnie do siebie machają.
Dobijamy do portu, żegnamy się z zespołem i ruszamy na podbój wyspy. Z lekka rozmarzeni, bo taniec Hula w wykonaniu tej dziewczyny, by dziełem sztuki tanecznej. Nie dziwię się starym żeglarzom, że czasami porzucali swe statki i zostawali na zawsze na przyjaznych wyspach znajdując sobie urocze , miłe żony zapominając o tych zrzędliwych pozostawionych w macierzystym porcie. Myślę o Hula… Nie mogę go porównać do niczego. Ani to balet, ani afrykańskie podskoki. Skoro nie mogę doszukać się analogii, szukam przeciwieństw. Znajduję. To barowy taniec…na rurze
Zaręczam, że jeden i drugi - choć obydwa wykonywane przez kobietę nie mają ze sobą nic wspólnego…
Ruszamy w podróż na północ wyspy. Oglądamy każdą mijaną plażę. Ładnie, ale nie zapiera tchu. Bardzo nam się podoba Kealia Beach - szeroka, z żółtym piaskiem i sporymi falami.
Zmierzamy do Kilauea Point.
To malownicze miejsce na północnym wybrzeżu z latarnią morską o najmocniejszych reflektorach na świecie. Urwisty brzeg i klify National Wildlife Refuge. Okolica opanowana przez ptaki, które mają tutaj miejsca lęgowe. To nie jakieś maleństwa tylko ogromne fregaty, albatrosy, burzyki, głuptaki i petrele. Są tez i hawajskie gęsi Nene, znajdujące się na granicy wymarcia.
Widok cypla z wysuniętą w stronę oceanu latarnią zapiera dech. W powietrzu czuć zapach guana, na skałach białe placki bombardowań. Wchodzimy na cypel. Wstęp 5 dolarów. Po jednej stronie zabójcze klify po drugiej zatoka jak ze snów. Błękitne wody i nieziemski pejzaż. Zimą można obserwować przypływające tu wieloryby.
Latarnia jest odnowiona. Biała, o harmonijnych kształtach. Czytamy, że zachody słońca na Kilauea Point należą do najlepszych na Kauai. Szkoda,że nie sprawdzimy…Czas ruszać dalej, w kierunku Princeville.
Pojawia się zjazd do miasteczka. Zauważam zmianę. Z przaśnych okolic Lihue czy Kapaa wjeżdżamy w bardziej cywilizowaną okolicę. Lepsze samochody, lepsze bary i sklepy przy drodze. Trafiamy nawet na sporych rozmiarów centrum handlowe. Zgłodniali szukamy baru, ale niestety żaden z nich nie nastraja pozytywnie. Wchodzimy do supermarketu i jestem zaskoczona ilością towarów, świeżych owoców, win - typowy amerykański, supermarket. Kupujemy kurczaka z grilla, bagietkę i siadamy przy stolikach pod sklepem posilając się lunchem, którego pochodzenie przynajmniej znamy.
Kurczak Huli- Huli (pewnie jakiś pechowiec spod sklepu) nie smakuje specjalnie. Mięso jest ciemne, z dziwnym posmakiem. W każdym razie nie jest to smak europejskiego brojlera. Bagietka też ma dziwny smak. Pod stolikiem gromadzą się kurki z kurczętami. Wiem,że nie powinnam im rzucać okruszków ale robię to po kryjomu. Zlatuje się stado - dajemy nogę.
Przy wyborze miejsca - bazy, brałam pod uwagę Princeville. Przeczytałam, że jest tam nowocześniej. Jednakże nie ma bezpośredniego dostępu do plaży, ponieważ gro apartamentowców i hoteli jest położonych na klifie. Poza tym z Kapaa było lepsze miejsce wypadowe do codziennych wycieczek. Do Princeville przyjeżdża Julia Roberts i J. Lo. Okolica oferuje przepiękne widoki i blisko położone plaże - dogodne do pływania dla małych dzieci - np. Anini Beach z najdłuższą na Kauai rafą koralową dla początkujących nurków.. My mamy ochotę na kofeinę. Dostrzegamy galerię, która oferuje również kawę. Pani ma dobry expres i parzy nam wyśmienite peruwiańskie podwójne espresso. NIEBO.
Domki dookoła są kolorowe. Duża ilość prywatnych posesji, wiele na sprzedaż. Linia brzegowa jest zabudowana tak ściśle, że prawie nie widać z drogi plaży.
Zbliżamy się do Hanalei Bay. To bardzo malownicza i ogromna zatoka - główne miejsce spotkań na north shore. Cumują w niej łodzie. Woda jak wszędzie krystalicznie czysta. Zero fal, bezpieczna do kąpieli. Gdzieniegdzie grupki ludzi zgromadzonych na ławkach piknikowych pod drzewami. Plaża jest strzeżona. W jej okolicach kilka starych i naprawdę pięknych choć zrujnowanych domów. Wszystko w otoczeniu rajskiego krajobrazu. Cisza i spokój. Nic z nadmorskiego nadbałtyckiego piekiełka. Naprawdę brak mi słów by opisać to urocze miejsce. Tak wiele ich jest na Hawajach.
My zmierzamy do Ke'e Beach - ostatniej plaży, do której prowadzi droga. Za K'e'e Beach są juź tylko klify Na Pali Coast.
Przyroda Kauai upaja. Jak okiem sięgnąć soczysta zieleń aż po horyzont. Na obrzeżach zielonych pól wyrastają palmy i bananowce, na horyzoncie zielone strzępiaste góry. Domki, bary, sklepiki z pamiątkami to małe baraki malowane kolorowymi farbami, z gankami, werandami. Tu na północy jest porządniej, czyściej. Do Ke'e Beach zostało kilka kilometrów, Mijamy plażę za plażą. Wjeżdżamy w skalisty i górzysty teren. To przedsionek Na Pali. Przedzieramy się czymś na kształt leśnego wąwozu. Po jednej stronie wąski pas wybrzeża, po drugiej wysokie skały. U podnóża skał wielkie jaskinie. W dole jaskiń płynie rwący strumień. Pełno ludzi w kostiumach kąpielowych, stragany z orzechami kokosowymi. Dojeżdżamy do końca drogi, która dosłownie kończy się jak nożem uciął. Po lewej wejście w czarny, wilgotny las - to początek legendarnego szlaku Hawajczyków Kalalau Trail. Liczy on 11 mil - pnie się wysoko na klify, pośród roślinnych zasieków, wije się niebezpiecznymi ścieżkami - często śliskimi i błotnistymi. Oferuje jedne z najpiękniejszych widoków na naszej Matce Ziemi. Szlak przecinają 3 strumienie , które bywają niebezpieczne i mogą gwałtownie wylewać co stanowi zagrożenie życia o ile chcesz się przez takie wzburzone wody przeprawiać. Szlak ma 9 punktów trudności w 10 punktowej skali. Przejście szlaku trwa dwa dni (2-gi dzień na powrót). Trzeba przenocować w namiocie po drodze na plaży Kalalau i należy się postarać o pozwolenie, których ilość jest ograniczona. Jego brak to kara 500 dolarów. Szlak był początkowo w naszych planach, niestety czas nas gonił i prawdę mówiąc trochę stchórzyłam. Nie jestem wytrawnym górskim, wspinaczem. Jako matka dwójki dzieci nie chciałam kusić losu. Niestety nie wiedzieliśmy, że początkowy 2-milowy odcinek jest dostępny bez pozwolenia (czyli łatwy), na taką krótszą przeprawę na pewno wygospodarowałabym czas.
Nie mogę zatem pokazać zdjęć zrobionych przeze mnie ale załączam zdjęcia innych podróżników - którym szczerze zazdroszczę. Moim zdaniem Kalalau Trail to najwspanialszy punkt podróży na Hawaje o ile masz sporo czasu, zdrowego rozsądku (szlak czasami ma tylko 8 cali! szerokości) i kondycji. W 2012 roku turystka spadła ze szlaku doznając uszkodzeń karku i wstrząśnięcia mózgu.
Jeżeli jeszcze raz miałabym polecieć na Hawaje to tylko po to by zobaczyć Big Island i przejść bez pośpiechu ten szlak.
Wpadamy na krótko na Ke'e Beach. Wygląda to dziwnie bo z jednej strony plażę zamyka ogromna ściana klifu, jej podnóża ogromne czarne okrągłe kamienie. Ale jam co CZAI SIĘ za tym cyplem. Widziałam to przecież wczoraj.
W domu po oglądnięciu zdjęć okazuje się, że zaledwie 1 minutowy marsz plażą pozwalał na dojście do punktu, z którego otwierał się widok na klify. Nie doczytaliśmy, nasz strata

Opuszczamy pokrytą białym piaskiem i trochę dziką (dużo korzeni drzew żelaznych) Ke'e Beach i udajemy sie w drogę powrotną.
Po około 50-60 km, 5 km przed Kapaa zatrzymujemy się na Kealia Beach - pełnej surferów, którzy o 17-tej wpadają na plażę by popływać na desce. Siadamy wprost na piasku pławiąc się w blasku "złotej godziny". W końcu chwila wytchnienia. To jedna z ych zapamiętanych chwil…
Nareszcie wolny wieczór - mamy ochotę na dobrą kolację. Niedaleko hotelu znajdujemy miejsce które wzbudza zaufanie i nie jest barem.
Zapadła ciemność. Siadamy na zewnątrz. Cieszymy się, bo w końcu trafiliśmy na restaurację z kelnerami i stolikami z obrusem. Popijając Mai Tai zamawiam Wahoo - osławioną hawajską rybę - nazywaną tutaj ONO. Mąż ma ochotę łososia.
Zapachy grilla, światło świec, zrelaksowani ludzie. Na wózeczku podjeżdżają dania. Pan kelner wprawnie układa mi kopczyki z pachnącej dymem białej mięsistej ryby, dekoruje sosem z passion fruit z odrobiną wasabi, skrapia octem balsamicznym. Do łososia podaje drobne polinezyjskie pomidorki. Różowe zgrillowane łososiowe kopczyki męża wyglądają równie apetycznie. Po kilku dniach jedzenia byle czego, rzucamy się na jedzenie i słowa więzną nam w gardłach. Jemy w milczeniu - takie to wszystko delikatne i pyszne. Jest przyjemnie ciepło i bardzo ciemno. Sączy się muzyka, świeci księżyc. Na jego tle odcinają się liście palm. Niebo usiane gwiazdami…Miliardami gwiazd.
Tyle dziś widzieliśmy, tyle emocji, tyle piękna…siedzę teraz z moim fajnym mężem, popijam wino. Jestem niewiarygodną szczęściarą.