Transamerican Express - San Francisco

Te dalekie i te całkiem bliskie...
Awatar użytkownika
ogrodniczka
Posty: 857
Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
Lokalizacja: Kraków/Bridel

Transamerican Express - San Francisco

Post autor: ogrodniczka »

Pamietam wjazd do San Francisco.
Białe Miasto.

To moja pierwsza myśl na widok powitalnego napisu “SAN FRANCISCO” ułożonego z jasnych bloków na wzgórzu na horyzoncie.

Na lewo wzgórza, na prawo zatoka i białe klocki niewyszukanych szeregowych domów tak kwadratowych jak śnieżne kostki Rubika, ciasno jeden obok drugiego. Pogoda kapryśna. Wyczuwa się powiewy i znaczną siłę wiatru znad zatoki. Chmury kłębią się na niebie. Pogoda niby fajna, ale nie rozpieszcza.

San Francisco, jak i cała Kalifornia, leży w strefie klimatu śródziemnomorskiego. Cechują go łagodne zimy z licznymi opadami, suche lata i temp. o malej amplitudzie rocznej. Mark Twain napisał kiedyś: "Najzimniejsza zima jaką kiedykolwiek przeżyłem to było lato w San Francisco".
Dodatkowy wpływ na klimat miasta ma woda, która otacza je z trzech stron i zimny prąd kalifornijski. To z jego winy wiosną i wczesnym latem mgły spowijają zachodnią część miasta przez cały dzień. Średnia najwyższa temperatura w San Francisco to 21 °C i jest ona o 9 °C niższa niż w miejscach położonych bardziej w głąb lądu. Brzmi jak dobry klimat dla upraw winogron. I tak jest. Po drugiej stronie zatoki, za Golden Gate znajduj się Napa Valley i Sonoma. Pod względem wielkości to 13te miasto USA – w przybliżeniu kwadrat o boku 11 km, z liczba ludności nieco ponad 800 000 mieszkańców (dane z 2008 r.). Gdzieś w głowie Exxtrema tłukło się 3miliony. A tu taki większy Kraków...

Jedziemy nowoczesna kilkupasmową autostradą. W dali majaczą wieżowce, dosyć gęsta sieć linii kolejowych. Im bliżej miasta tym więcej widać i tym ciekawiej dookoła. Wjeżdżamy w tunele ulic kilkupiętrowych domów. Nie ma “studni” Nowego Jorku ani ceglanych bezbarwnych budynków pomalowanych na czarno lub czerwono. Architektura inna niż w mijanych w naszej podróży miastach. Mieszanka różnych stylów, w tym postmodernizmu i stylu wiktoriańskiego. Jest zdecydowanie ładniej niż w Nowym Yorku, ulice szersze, domy czystsze. Różnorodność i koronkowe zdobienia fasad zatrzymują wzrok na dłużej.



Kluczymy w poszukiwaniu hotelu Hilton Union Square – naszego zbytkownego akomodacyjnego wydatku. Wita nas złotymi rozświetlonymi wierzejami i odzwiernym w cylindrze. Obłapiam wzrokiem każdego przechodnia. Jacy są? ONI , mieszkańcy San Francisco? Mija mnie starsza pani Azjatka – pewnie Chinka. Sunie wolniutko w czerwonej jedwabnej , watowanej , haftowanej złotymi nićmi kurtce . Mija mnie niczym duch... Kolorowy tłum, wielu Azjatów. Stoję nieopodal sklepu na babeczkami muffinkami. Na wystawie każda jest inna, inaczej przystrojona, cudeńka! Hilton żarzy się światłem, chcę juz uciec z zatłoczonej i hałaśliwej ulicy.



Pokój świetny! nowoczesny, wygodny – jaka ulga po Lake Isabella – chociaż czy rzeczywiscie ulga? Lake Isabella było tez super z mordercą w szafie.

Nie mogąc doczekać się wyjścia do miasta gorączkowo rzucamy bagaże byle jak i już jesteśmy w windzie. Wcześniej rzut oka przez okno na wewnętrzny dziedziniec hotelowy.Surprise, surprise – basen, whirpool i brodzik na 17 pietrze na wewnętrznym dziedzińcu. Ciekawe, co widzą nad sobą dziś z niższych pięter...Bierzemy plan miasta by nas nie znalazł zbłąkanych Święty Mikołaj i szuuu...

Ślicznie dookoła. Naprawdę, juz na pierwszy rzut oka.Główną ulicę przecinają przecznice biegnące w górę i w dół – słychać charakterystyczny dzwonek – jest i tramwaj! Kolorowy zawrót głowy. Po kilkuset metrach docieramy do fajnego miejsca. Jesteśmy w historycznym centrum miasta w jego północno-wschodniej części, ograniczonej od południa Market Street. Nieopodal znajduje się Financial District i najważniejszy plac miasta - Union Square. Jest tu większość najwyższych budynków miasta. San Francisco ma ich 60 o wysokości powyżej 100 metrów. Najwyższy i najbardziej charakterystyczny z nich to Transamerica Pyramid o wysokości 260 m. To do niej wieziony przez „Chińczaka” przybywa bohater „Człowieka z Wysokiego Zamku” P.K. Dicka.

Jest wiele dużych domów towarowych. Jest i Macy’s i wspaniały Nordstroom! Tu swój bieg zaczyna linia zabytkowego tramwaju linowego, łącząca centrum z położonym wyżej Chinatown i Nob Hill oraz z leżącym po drugiej stronie miasta portem z będącym atrakcją turystyczną Fisherman's Wharf.

Jesteśmy zmęczeni – kończymy wieczór w Nordstroomie, spragnieni galerii handlowej. Pławimy się w luksusowych wnętrzach, jemy pyszne lody, kawa...kolacja w nowocześnie wyglądajacej pizzerii – jak dobrze być znów miedzy ludzmi...Jutro wsiadamy w sprawdzony środek lokomocji jakim jest miejski autobus sightseeing i ruszamy na zwiedzanie miasta...

Ranek wita nas...mgłą i temperaturą 12 stopni, ale jakiś taki przeraźliwy ziąb...Ludzie jest lato – druga połowa sierpnia! Nie ma rady, wkładamy wszystko co walizka dała, trzeba się okutać w chusty i płaszcze, zapiąć po szyję. Uzmysławiamy sobie, ze nasz hotel jest zlokalizowany w pobliżu kościoła do którego chodził z Will Smith z synem w “Pursuit of Hapinness”...Wskakujemy w pierwszy lepszy autobus wycieczkowy i jazda!

Mnie po prostu urywa głowę. Jest coś magicznego w tym mieście. Elegancja i urok, takie miasto do życia, nie do zmagania się z nim. Ruch uliczny wzmożony, ale wszyscy dają radę. Mijamy budynki banków, biur, domów towarowych...Jest imponujący Union Square. Na nim wysoki budynek Hyatt hotel, pomniki, palmy!, schody, fontanny, ludzie, ludzie, ludzie...

Jedziemy w kierunku China Town i Nob Hill do Fisherman's Wharf. Mijamy Russian Hill, osiedle mieszkalne na wzgórzu, na które wspina się osławiona swoimi serpentynami Lombard Street, osiedle włoskich imigrantów North Beach (fajne kafejki). Mijamy piękny biały kościółek w którym M. Monroe brała ślub z Johnem di Maggio. W górę i w dol, góra i dół – jak na huśtawce – jesteśmy przecież w mieście położonym na wzgórzach, których jest więcej niż 50 i od których wzięły swoje nazwy niektóre dzielnice, jak: Nob Hill, Pacific Heights, Russian Hill, Potrero Hilll czy Telegraph Hill. Co chwilę mijamy wesołe wagoniki cable car “obrośnięte” turystami jak kurzajkami, są też i dzielnice, w których lepiej nie pokazywać sie po zmroku - Tuż obok centrum znajduje się Tenderloin, osiedle o jednym z najwyższych współczynników przestępczości i liczbie bezdomnych. Jak na ironie w tej dzielnicy zobaczyłam słodki obrazek dzieciaczków-przedszkolaczków idących z paniami na spacer. Ubrane w mundurki machały łapkami..oby wyrwały się w przyszłości poza obręb swojej szkoły...To kontrast w zderzeniu z obrazem siedzących pod ścianami budynków nieciekawie wyglądających brudnych typków.

Zapewne wielu znajomy jest fakt, ze San Francisco posiada bardzo duży odsetek bezdomnych i narkomanów. Miasto w ogóle ma opinie liberalnego, słynie także ze swojego zróżnicowania etnicznego, kosmopolityzmu, uniwersytetów oraz wpływowych społeczności azjatyckiej, latynoamerykańskiej. Przewodnicy ciekawie opowiadają historie miasta. Co jeden to większy świr od drugiego – od wesołego pulchnego Afroamerykanina mówiącego, ze nie będzie na pieprzył farmazonow bo on jest “stąd”, po szaloną Wiktorię w kapeluszu szykiem prosto z niewolniczego południa do śmiesznego Azjaty pół Filipińczyka charczącego do mikrofonu udając Dartha Vadera gdy przejeżdżaliśmy obok studia Georga Lucasa. To właśnie on użył sformułowania, że "San Francisco to najpiękniejsze miasto na świecie ..o ile jest piękna pogoda". Utknęło mi to w pamięci wiec może to prawda?

Przed nami brama China Town. Wyskakujemy w biegu. Jaki niesamowity kontrast z nowojorskim alter ego. Tam zaśmiecona, nijaka, wręcz brzydka tu...złoto, zieleń i czerwień. Brama sprawia, że ma się wrażenie iż przekracza się inny wymiar, może i czasu? Jak ucięte nożem znikają “europejskie?amerykańskie” klimaty. Zastępują je chińskie sklepiki z odzieżą, sprzętem elektronicznym, mydłem i powidłem.Szeroka ulica pełna kolorowych budynków – restauracji, barów i sklepów. Ludzie dziwnie ubrani , napisy krzaczki, złoto i czerń. Ślicznie! Czujemy się tam bezpiecznie. Żołądek podpowiada wczesny lunch. Szukamy jakiejś restauracji ale dla przyzwoitości zagłębiamy się w dalsze uliczki. Musi być swojsko.

W restauracji obowiązkowo krzesła kryte czerwonym jedwabiem i obite folią, sztuczne kwiatki, chińskie malowidła i wyszywanki na ścianach. W środku tylko lokalesi. Siadamy i zostajemy uraczeni jaśminową herbatą. Na stół wjeżdżają kolejne dania w ilościach nie do przejedzenia. Jest przyjemnie. Wystrój tandetny ale chcieliśmy swojsko to mamy swojsko. Wszyscy dookoła ciamkają, chrumkają i rozmawiają po chińsku – atmosfera jak w pierogarni na Floriańskiej. Było dosyć smacznie. W uśmiechach i ukłonach opuszczamy restaurację by się trochę powłóczyć po dzielnicy. Bardzo nam się podoba. Czas jednak goni i wskakujemy do powrót do autobusu.

Dojeżdżamy do portu. Nie wysiadamy ponieważ jeszcze wiele do zwiedzania. Czeka nas położony nieopodal Golden Gate! W porcie cumują przeogromne statki wycieczkowe, rejwach, skwir ludzki, oceanarium! PIER 39! W dali Alcatraz ! Ale co z tego – bilety wyprzedane 3 tygodni do przodu. Ach jaka szkoda, że mamy tak mało czasu. Wszystko to zostaje w tyle bo czekamy by nagle wyłonił sie ON. Tak ON, pisany wielką literą – most Golden Gate.

Niestety jesteśmy już potwornie zmarznięci. Wiatr wręcz nas zwiewa z platformy autobusu. Exxtreme nawet coś nieśmiało napomknął by “dać spokój” bo przecież widzieliśmy na zdjęciach...wysiada jednak i stara się mnie dogonić, a mnie nogi same niosą. To właśnie dla tego magicznego mostu tu przyjechałam. Niestety...chmury go spowijają na amen. Nie widać prawie nic. Dramat, mój osobisty dramat. Kiedyż przyjadę tu ponownie by go zobaczyć?

Robimy kilka zdjęć, a ja zaklinam wiatr by rozwiał chmurzyska. Nic z tego. Niepocieszeni, ze zdjęciami przęsła mostu wsiadamy w autobus i jedziemy dalej. Ja ze złamanym sercem.

Mijamy zamkniętą juz już fabrykę czekolady Ghirardelli, szkołę do której chodził OJ Simpson i Whoopi Goldberg. Jeszcze kilka lat temu boisko miało imię Oja. Ale je zmieniono. „I wonder why?” zapytał retorycznie przewodnik. Tu poznajemy historie Levis’a który właśnie w San Francisco zaczął szyc swoje pierwsze jeansy da górników. Jedziemy nieopodal starego fortu Presidio. W tych okolicach znajdują sie plaże m.in. Baker Beach. Jest to niewielka, długości ok. 800 m plaża położona na brzegu samej cieśniny, na zachód od mostu Golden Gate. Plaża ta była częścią terenów wojskowych Presidio ale po zdemilitaryzowaniu tego rejonu stała się plażą publiczną. Zachodnią granicą miasta jest leżąca nad Pacyfikiem Ocean Beach. Zimne i silne prądy brzegowe nie sprzyjają kąpieli. Jakoś mnie to nie dziwi.Jesteśmy na północy cypla i jedziemy dalej na zachód do...niespodzianki...Parku Golden Gate.

Jak mówi Wikipedia - jest on największym (410 ha) i najczęściej odwiedzanym parkiem w mieście,który rozciąga się od środka miasta w kierunku Pacyfiku. Pierwotnie teren parku zajmowały wydmy porośnięte miejscowymi trawami, ale w 1870 roku, gdy zakładano park, teren obsadzono tysiącami odmian drzew i innych roślin pochodzących z całego świata. W parku znajdują się liczne dodatkowe obiekty jak: Conservatory of Flowers, Japoński Ogród Herbaciany i Arboretum Strybing. Dla mnie miłośniczki ogrodów i parków to istny rarytas. Do tego w niesamowicie eleganckim wydaniu i podany z dużym rozmachem. Założony z inicjatywy ratusza przez genialnego szkockiego ogrodnika Johna McLarena. Mc Laren był absolutnym geniuszem – a dlaczego ? Trzeba po prostu zabaczyć jego dobór drzew i roślin, niewidoczny przecież podczas zakładania arboretów czy poszczególnych sekcji parku w latach 70 XIX w. Teraz po dziesiątkach lat widać jak wszystko się harmonijnie układa wydobywając z tych założeń co najpiękniejsze. Wszystko poprzeplatane budynkami, salami koncertowymi, fontannami, pomnikami...co za miejsce! Pomnik życia jego założyciela.

Niestety byliśmy już soplami lodu i marzyłam tylko o gorącej herbacie w hotelu.Nie chciałam już ani oglądać z bliska “3 painted ladies” (bardzo znane wiktoriańskie budynki) ani Lombard Street. Golden Gate nie wypalił - bateryjka mi padła. Pozachwycałam się jeszcze w drodze powrotnej niesamowitymi wiktoriańskimi domami. Tego nie da się opisać. Jeden piękniejszy od drugiego, oszałamiające kolorami, drewnianym sidingiem, misternymi zdobieniami. Jest tych domów tam na kopy! średnio trzeba wyłożyć 2 mln dolarów by stać się właścicielem jednego z nich. Położone wprost przy hałaśliwych ulicach, ściśnięte jak sardynki ale piękne. Zastanawiałam się ile z nich ucierpiało podczas najstraszniejszego trzęsienia ziemi w 1906 roku a ile 1989 roku...ile ucierpi w kolejnych trzęsieniach?

San Francisco położone jest feralnie na 3 uskokach tektonicznych. Największy z nich to uskok San Andreas odpowiedzialny za te wszystkie masakry. Niestety, w najbliższych 30 latach może przyjść kolejne trzęsienie. Najwyższe budynki zostały wzmocnione, siatka ulic również, niestety newralgicznym punktem są mosty, które prawdopodobnie się zawalą odcinając rzeszom strażaków dojazd do palącego się San Francisco. A większość z nich mieszka na drugiej ich stronie.

Gorący posiłek postawił nas na nogi. Natrój się polepszył i...wyszło słońce. Nagle, jakby wszystkie moje zaklęcia poskutkowały, chmury się rozstąpiły. Nie bacząc na zmęczenie zawinęliśmy ponownie na autobus ponieważ godzina była jeszcze młoda – wczesne popołudnie. Pojechaliśmy prosto pod Golden Gate. A tam???

A tam widokowy raj. Niebo błękitne, most wspaniały, wszystko widać. Obowiązkowa sesja zdjęciowa i myszkowanie po małym muzeum i przyległych tajemniczych miejscach. Jest ich tam wiele i nie trzeba się dusić na platformie widokowej z setką ludzi. Godzina spędzona pod mostem była niezapomniana i do tej pory trudno mi opisać jego tajemniczą działająca na zmysły siłę. Ruszamy spacerkiem w kierunku portu by troszkę pomyszkować i pooglądać ludzi. Przy nabrzeżu stoją małe łodzie, które oferują wycieczki pod Golden Gate i wokół Alcatraz. Ceny biletów niewysokie, jednakże obliczamy, że po kupieniu biletów zostanie nam 7 dolarów, za mało by wrócic cable carem do hotelu. Spontan – wsiadamy!

Idę na dziób bo jak przygoda to trzeba być w jej sercu albo...na dziobie.Na relingu wiszą koce, lekko wilgotne, niezbyt rozumiemy ich przeznaczenie, ale wkrótce je poznamy. Stateczek zabrał około 20 pasażerów. Ahoj przygodo! Dziób skierowany w stronę zatoki, powoli się rozpędzamy i natrafiamy na wzburzone fale. Podskakujemy, “miota nami jak szatan”! Fale wpadają na pokład. Ludzie krzyczą i się śmieją. Stateczek zapada w odmętach i wyskakuje jak korek z butelki. Exxtreme wymięka i na zgiętych nogach czołga sie do kokpitu. Za nim wykrusza się publika z dziobu. O ! jedna pani cała mokra – dziękujemy i zapraszamy do budki, o! druga pani cala mokra – zaczyna się całkowity exodus. Tylko ja zostałam. Włos rozwiany, mokra do majtek, już w myślach widzę jak morska woda wyżera dziury w moim płaszczu od Prady...ale ja dzielnie trzymam się relingu i chłonę przygodę. Mąż przekrzykuje fale, że jest ze mnie dumny!

Ekipa w stateczku przefajna. Kapitan (cóż za przystojny gość!) sypie żarcikami, gra muzyczka, atmosfera fiesty i luzu. Rejs jest SUPER. Mąż szuka mnie nerwowym wzrokiem czy jeszcze nie wyleciałam za burtę. Podpływamy pod most. Wiara wysypuje się na pokład. Trzaskają migawki, wszyscy sypią żartami, śmiech dookoła, jesteśmy jedna załogą – my majtki pokładowe. Jest czadowo! Przepływamy po mostem – rozradowana liczę jego nity. Zakręcamy w kierunki Alcatraz. Miasto z pokładu wygląda oszałamiająco!!!! Obok łodzi przemykają windsurferzy. Białe miasto na wzgórzach. Jestem mokra jak szczur. Niejedna fala załamała mi się nad głową. Po ułożonej fryzurze nie został ślad...makijaż spłynął smętnie w wody zatoki.

Mijamy powolutku Alcatraz. Robi wrażenie. Powybijane okna, groza bije od tego miejsca. Odosobnione, legendarne, opuszczone, zniszczone...w środku zwiedzający. Wyobrażnia szaleje dając obraz więzniow na podwórcu, atmosferę przemocy i izolacji. Brrr....

A stateczek mknie. Karta ze zdjęciami wypełniona do końca. Ale podróż! Zawijamy we wspaniałych nastrojach do portu. Na nabrzeżu stoi tłumek kolejnych chętnych, tylko jakoś dziwnie na nas krzywo patrzą, czy mi sie wydaje, że szczególnie na mnie ? Fryz a la Bridget Jones, przemoczona do suchej nitki. Biegniemy z ostatnimi 7 dolarami do cable car. No tak – nie starczy. Gdzie bankomat?iPhonie- pomocy!

Wsiadamy w naszą ostatnią podróż w San Francisco. Jutro samolot do Chicago. Klekoczącym i postękującym wehikulem czasu suniemy w stronę hotelu. Jest nam zimno, mokro i wesoło. Co za wspaniałe zakończenie naszego pobytu we Frisco!. Hotel otula nas atmosferą luksusu, jeszcze kolacja i wspominki dnia...co za miasto!

Najpiekniejsze miasto świata - ile jest ładna pogoda...



ps. Bardzo długo nie mogłam się zabrać do napisania wspomnień z podróży do SF ale niedawno oglądałam film z 1956 roku z Jamesem Stewardem i Kim Novak. Akcja rozgrywa się właśnie tam. Miasto zostało tak pięknie utrwalone na czarno białej kliszy, że powróciłam wspomnieniami w to miejsce z takim oto efektem. Polecam.
ODPOWIEDZ