USA - National Sequoia Park i Monterey

Te dalekie i te całkiem bliskie...
Awatar użytkownika
ogrodniczka
Posty: 857
Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
Lokalizacja: Kraków/Bridel

USA - National Sequoia Park i Monterey

Post autor: ogrodniczka »

Szczęśliwie niepożarta przez pumy i oszczędzona przez motelowego mordercę-psychopatę wyciągnęłam się wyspana na kwiaciastym łożu. Mąż zaserwował kawę w piankowym kubku (zaczerpniętą w termosie na PATIO ), ;) zagryzłam batonikiem musli. Ot i po śniadaniu...

Powrzucaliśmy klamoty do kufrów i ruszamy na spotkanie sekwojom!

Za radą Pana Motela zmieniamy trasę i jedziemy na północ do Kernville. W dole nasze potężne jezioro, wokół góry porośnięte małymi drzewami. Wszędzie tylko pickupy, sklepiki z bronią myśliwską, campingi, małe domki. Ludzie ubrani w kraciaste koszule, mocne portki i buty z cholewka. Przypomina mi się film “Polowanie na Misia” i taki pomyleniec z nieogolona gębą co to ciągle nękał jednorogiego koziołka przywiązując go na masce pickupa...Pewnie był z Kernville.

Pniemy się w góry. Jezioro zostaje w dole i serwuje nam przepiękne surowe widoki. Góry, które wyglądały początkowo jak pagórki zaczynają poważnie nadwerężać patriota. Sapie bidulek ale się wspina. Drogi wąskie i nikoguśko na nich. Tak ze dwie godziny! Krajobraz bardzo surowy. Narazie żadnego poważnego lasu.
Nagle pojawia sie napis National Sequoia Park – tylko żadnej sekwoi. Las gęstnieje, drzewa stają się coraz wyższe. Nawigacja się gubi na wąskich drogach. Pomagają nam wyryte na tabliczkach wskazówki “Trail of 100 Giants”. Skręcamy w ciemne leśne ostępy. Drzewa sa już oooogromne ale to jeszcze nie sekwoje. Nagle zauważam jeden bardzo rudy pień. Jest jedna sekwoja! Trzeba więc wyjść i zobaczyć.
W nozdrza uderza przyjemny lekko żywiczny zapach. Słońce świeci mocno, wydobywając z leśnego runa wilgotne i próchnicze zapachy. Oglądam majestatyczne drzewa a pod stopami...ślady, mnóstwo sladów małych i duzych racic i tego co spod ogona...
Rozglądamy się płochliwie. To nie lasek w Bridel. Znajomy jak jechał do Yosemite Park to miał ze sobą spray na niedzwiedzie, a ja mogę najwyżej rzucić iPhonem.
Wracamy do samochodu by nie kusić losu. Zagłębiamy się kolejne kilometry w las by w końcu trafić do celu.

Duży parking – na nim strażnik w mundurze i kapeluszu ala Yogi. Prosi nas uprzejmie o uiszczenie opłaty w wysokości 5 dolarów i wsunięcie koperty do skrzynki. Pokazuje drogę.
Ja ledwo dałam nogę z wozu i szusa przez szosę już zobaczyłam pierwszego POTWORA. Jest olbrzymi.
Cale życie byłam bardzo ciekawa jak zareaguje na widok tego drzewa. Przyznaję, że robią wrażenie. Kora jest koloru intensywnie rudego. Drobne spękania i podłużne rowki. Lekko się łuszczy w małe pachnące drzazgi. U podstawy te giganty są tak wielkie, że pomieściłyby auto. Niektóre są spękane u dołu i tworzą labirynty i jamy. Można pod nimi przechodzić jak pod bramami.
Korony pną się het! ku niebu. Aż w karku strzyka by sięgnąć wzrokiem czubka. Igły takie nie sosnowe. Coś miedzy igłą a żywotnikiem (tują). Kolor intensywnie zielony. Przepiękne, majestatyczne drzewo.

Szlak stanowi wyasfaltowana wąska ścieżka. Pomaga trafić do celu i nie zgubić się w ciemnym lesie. Kilkoro turystów. Wow! Jedna sekwoja leży powalona bezpośrednio na ścieżce. Korzenie są tak ogromne, że mogłyby sięgać 1 pietra w domu jednorodzinnym. Z netu (już w domu) dowiaduję się, że upadła niedawno wraz sąsiadka z która rosła złączona w przyjaznym uścisku. Miały po 1500 lat i prawdopodobnie deszczowa zima wymyła im korzenie. Średnica powalonego pnia to około 3 m. Szkoda tej wspaniałej rośliny. Zeżrą ja teraz grzyby i korniki.

Niektóre drzewa są większe inne mniejsze ale każde z nich jest gigantem. Na tle niektórych wyglądam jak mrówka ubrana w białą sukienkę (jest ciepło). Zapachy oszałamiają.
Korzystam z ciszy i słońca na polanach porośniętych ślicznymi leśnymi kwiatami. Kontempluje to piękno w idealnej ciszy, w której słychać tylko tajemniczy szmer lasu...
Trudno się pożegnać ale czas w drogę...

Wyjazd był długi i nużący. Przez kilka godzin góry (Najwyższy szczyt to Sherman Pick ma około 9900 ft) przechodziły stopniowo w łagodne pagórki porośnięte żółtymi jak słoma połaciami stepowych traw. Kolor był bajecznie żółty. Żadnych zabudowań, żadnych ludzi. Po (jak zwykle) “wieczności w środku niczego” wjechaliśmy na rozległą równinę, a krajobraz przeszedł w nieznośną nudę uprawnych pol. Wszystko poszatkowane jak patchwork, kąty proste jak w nju jorku, a droga stanowiła szew na krańcach skrawków.
Pojawiły się i gospodarstwa. Dosyć biedne, pełne rupieci podwórza, domostwa małej urody otoczone murami jak w Meksyku.
A i ludzie mieli twarze o meksykańskich rysach.

Posilamy się na stacji benzynowej. Zwykle nie jem chipsów , ale nagle jestem w raju takich przekąsek, fasoli, ostrych papryczek i chili. Prosimy panią za ladą o tamtejsze specjały. Pierwsza niezbyt miła osoba spotkana w USA. Taka z kloca ciosana. Nie za uśmiech jej płacą.
Ja dostaję placek zawinięty, z papką fasoli i chili w środku, wszystko zapieczone w głębokim tłuszczu. Dla ratowania wątroby zamawiam też zielona sałatę. Placek dobry choć trochę mdły i mało słony. Siadamy na wysokich stołkach koło lady z lodami i wcinamy. Gapimy się na tubylców. Za oknem hula gorący wiatr owiewający te ogromne latyfundia. Piszczy targana wiatrem stalowa tablica nad wejściem. Gapimy się tępo na stację benzynowa i myjnie na której wielkimi bukwami nabazgrany napis: “We remove all bugs”. No fajnie w sumie.

W dalszej drodze modlimy się wręcz by już opuścić te nudy. Całe szczęście popołudniem zaczyna nas owiewać oceaniczna bryza.


Wjeżdżamy na legendarna trasę “Highway nr 1” czyli malownicza drogę , która poprowadzi nas nad klifami prosto na malowniczy półwysep Monterey do...Monterey.
Pogoda dostaje wariacji. Chmurzyska, słońce... jedno po drugim w małych odstępach czasu. Pojawia się ocean. Ach co za widok! Parkujemy przy pierwszej lepszej plaży, a na niej... lwy morskie. Leżą sobie i cuchną zadowolone z życia. Drapią się płetwami, ziewają. Zgromadzeni ludzie w ogóle im nie przeszkadzają. Maja nas w głębokim poważaniu. Zimny wiatr. Trzeba uciekać.
To co widzieliśmy po naszej lewej stronie do końca dnia – po prostu urywało nam głowy. Szkoda, ,że jechaliśmy w stronę Monterey, ponieważ słońce chyląc się ku zachodowi raziło nas w oczy a pięknie oświetlało plaże i klify zostawające za naszymi plecami.
Ta trasa jest wystrzałowa. Czasami droga była bardzo wąska i niebezpieczna. Mijaliśmy campingi, mosty, osunięte zbocza...aż strach zaglądał w oczy. Kamienie leciały na drogę.
Chciałam zatrzymywać się za każdym zakrętem by podziwiać widoki leżącego kilkaset metrów w dole oceanu. Exxtreeme protestował jak mógł, ale dawał się namawiać. Z naprzeciwka jedzie kawalkada starych aut. Dziwimy się, ale potem słyszymy w wiadomościach że na plaży Pebble Beach był zlot starych aut. Póżnym popołudniem, kompletnie oszołomieni przyrodą urwisk i pięknem natury docieramy do Monterey. Tu zdziwienie. 17 stopni Celsjusza. Zimno wręcz! Na przedmieściach króluje architektura jakby nowej Anglii, trochę Francji... kolorowe domki z drewnianym sidingiem...kolory zielone, błękitne, lawendowe...
Jesteśmy architektonicznie 10 000 mil od Kernville...
Szukamy Motelu. Ceny w Monterey przyprawiają o ból głowy.Mało wolnych pokoi. My rezerwowaliśmy nasz z kilkutygodniowym wyprzedzeniem a i tak łapaliśmy ostanie sztuki. Na szczęście motel jest ładny i bardzo komfortowy. Ja z włosem rozwianym jak Bridget Jones zakładam coś ciepłego i udajemy się chińskiej restauracji.
Cudów nie ma. Jedzenie okazuje się być trochę barowe i ciężkie. Szkoda, bo trochę psuje to wieczór. Ale co tam! Jutro zwiedzamy nadmorskie, stylowe Monterey.

Ranek okazuje sie być mglisty i zimny. 12 stopni. Czy ja na pewno wczoraj hulałam po gorącym lesie w zwiewnej białej kiecce?
Spodnie, bluza...jakiś szal by się przydał.

Udajemy się na przystań Fisherman’s Wharf – obowiązkowy punkt programu.
Bardzo malowniczo, staro wręcz. Stary port, budynki wyglądają na oryginalne. Drewniane molo, na nim sklepiki z morską tandetą i restauracje. Sklepy z cukierkami odciskają na nas piętno – nie mogę się oprzeć kolorowym lizakom, cukierkom robionym ręcznie z “ciągutkowej” masy. Wnętrza wyglądają jak wyjęte żywcem z fabryki Williego Wonki. Nad molo fruwają krzykliwe mewy, śmierdzą sobie lwy morskie, a u nabrzeża stoją gotowe do rejsu statki...”Whales watchers”! O, żesz! dlaczego o tym nie wiedziałam? Jakby jeszcze tak prawdziwego wieloryba zobaczyć, a może i te narośla, które maja na łbie (zawsze mnie intrygowały), albo żeby tak płetwą ogonową machnął!
Mąż - kochany mąż mówi, że nie ma sprawy – “jak chcesz to wskakujemy i płyniemy”, ale zdjęta zdrowym rozsądkiem, brakiem odpowiedniej odzieży oraz rygorystycznym planem podróży – wiem, że nie możemy tego wpleść w nasze plany. Wypadłby nam 1 dzień w San Francisco, a tego nie chcę.
Machamy zatem odpływającym ludziom i z otartą łzą spacerujemy po pustej porannej plaży. Niestety gęsta mgła zasłania jej uroki. Ledwo widać szerokie zakole znane mi z dotychczas widzianych fotografii. No nic, kucha... pogody nie przeskoczymy, ale budynki, złogi sieci, kontenery z rybimi odpadkami i molo portu pozwalają poczuć morski, rybacki charakter Monterey. W drodze powrotnej natrafiamy na...parking z samochodami biorącymi udział w zlocie na Pebble Beach. Ale maszyny! Ja nie jestem fanem motoryzacji ale Exxtreeme dostaje ekstremalnego fisia. Wylicza jaki ten rzadki a jaki tamten...no no, no...

Teraz czas na perełkę w postaci “17 Miles Drive”. Przypominam, że ten kamyczek wrzucili nam Anglicy podczas delektowania się stekiem w Lake Isabella. Czas sprawdzić ile są warte ich rekomendacje.
Wjeżdżamy przez bramki (ze strażnikiem, który kasuje 20 dolarów) na zamknięty teren kondominium mieszkalnego znajdującego się pod zarządem jakiejś firmy, która tym kieruje. Tak to sobie w każdym razie tłumaczymy. Jest to zamknięte, strzeżone “osiedle”, na terenie którego stoją domy, domki oraz warte miliony nadmorskie wille.

Początkowo widz tylko we mgle małe szarawe niezbyt ładne wielomieszkaniowe domy. Charakterystyczne jest to , że wszystkie drzewa są bardzo duże i... bardzo połamane. W pierwszym odruchu zadaje sobie pytanie dlaczego nie zostaną usunięte, popiłowane, uprzątnięte...Potem zdaję sobie sprawę, że tak ma właśnie być. Przyroda nietknięta ręką ludzka. Nadal nic ciekawego i zaczynam myśleć, że przereklamowano to miejsce.
Nagle wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń i droga prowadzi do plaży. O Jasna Cholera! Co za widok! Całe połacie piaszczystego gruntu, porośnięte nadmorskimi wydmowymi roślinami. Wyglądają jak wrzosowiska, ale nimi nie są. Przyglądam się roślinom, ale ich nie znam. Kolory wielce szlachetne i delikatne – ciekawe brązy, bordo, żółcienie, szarość i biel. O brzeg uderzają mocne i niebezpiecznie kłębiące się fale .
Zatrzymujemy się na kilku punktach widokowych. Nie można schodzić na plaże. Niech pozostanie dzika. Można tylko...podziwiać zimną, wściekłą kipiel. Za nami pole golfowe i zabudowania klubu golfowego. Gdzieś w oddali majaczą ogromne drogie wille, mające taki surowy widok z wielkich okien salonów. Obok mnie przebiega nadgryziona zębem czasu i skalpelem chirurga mieszkanka tego miejsca. Atletyczna sylwetka - widać, jak bardzo się stara nie poddać upływowi czasu...Witaj w klubie – pozdrawiam ją w myślach.

Co krok to inne miejsce godne podziwu. Kształty nadmorskich posiadłości (czasami chronionych murami przed ciekawskimi) są przeróżne. Od nowoczesnego szkła i stali, po kryte gontem srebrzystoszare schlastane wiatrem drewniane wielkie domy. Różnorodność ma swój urok – bo nie ma gargameli z niebieskim dachem i wieżyczką. W tym miejscu by nie przeszły. Zastanawiam się, jak wygląda ocean o różnych porach dnia, roku i przy różnych stanach pogody – widziany z tych wielkich okien...Ci ludzie muszą mieć frajdę. Mam tylko nadzieję, że są wystarczająco wrażliwi by docenić piękno z jakim obcują każdego dnia.

Skręcamy w kolejny punkt widokowy. Już mi się powoli nudzi od tego nadmiaru. Ileż mój mózg może przyjąć wrażen w kilka godzin?
Zatoczka która rozciąga się przed moimi oczami znów powala mnie na kolana. Dostęp zamknięty. Stój kmiocie i podziwiaj. Teren prywatny...

Fale rozbijają się o piaszczysta żółtą plażę. Skarpa porośnięta czerwonawymi porostami, na niskim klifie osadzony żółty dom – rezydencja wręcz.... w lesie rosochatych, pogiętych przez wiatr iglastych drzew. Drzew, o takich rosochatych kształtach nie widziałam nigdzie indziej. Wyrzezbił je wiatr. Zakątek nosi nazwę “ snowy...”coś – muszę sprawdzić w necie. Pamięć mnie już zawodzi. Ale sprawdzę, bo warto.
Tylko siąść i malować...ę
Głowa pulsuje a tu kolejne wrażenia. Znowu kamieniste klify, rosochate sosny, feeria barw i potęga przyrody. Jest niestety trochę ludzi. Tłoczą się, robią zdjęcia.. Trudno w takiej masie kontemplować widoki. Warto było jednak tu przyjechać. Jeszcze lepiej byłoby tu ...mieszkać

Przytłoczeni przyrodniczym Palcem Bożym, z westchnieniem ulgi opuszczamy naszą 17 milową trasę i..Monterey.

Wiemy, że widzieliśmy zaledwie mały skrawek tego co m do zaoferowania. Była zła pogoda, zimno i mgła. Całe miasto jest nieprawdopodobnie malownicze. Nie zdążyliśmy zakosztować jego uroków: dobrego jedzenia, jasnego gorącego piasku, przejścia po plaży przy zachodzie słońca czy skrócenia życia jakiemuś homarowi w restauracji na molo. No i te wieloryby...
W sumie – to nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło! Jest pragnienie – by kiedyś wrócić tutaj. Może się uda, na dłużej, pełniej, aż do zachłyśnięcia....

Przed nami San Francisco – końcówka ale i PERŁA naszej podróży.
Awatar użytkownika
exxtreme
Posty: 159
Rejestracja: 26-08-2007, 15:47
Lokalizacja: Bridel / Kraków

Post autor: exxtreme »

Dobra wiadomość jest taka, że wjazd na 17 Miles Drive to zaledwie coś koło 10$, czyli pół darmo:)
Acha - a najfajniejsze to były niewspomniane powyżej pelikany! Co rusz uzbrojony w kamień zaglądałem do dzioba, czy rude czupryny Jacka bądź Placka nie wychyną z podgardla <lol>
Trochę męskie bardziej spojrzenie na trasę wzdłuż oceanu. Mieliśmy to szczęście, ze w niedzielę kończył się doroczny Peeble Car Show. Ja ogłupiały myślałem, że w niedzielę wieczorem auta ciągnące na południe do LA to po prostu bogaci holyłódowicze wracający z weekendowego wypadu. No ale żeby w pół godziny zobaczyć:
5 Lamborghini (w tym Aventador i jedna Supper Leggera!)
8 Ferrari
2 Rolls Royce'y
2 Alfy Spider
1 Triumpha (!)
to już jest coś. A ja otumaniony myślałem, że tu tak co tydzień. Coś raz nawet jakby Kanye West z Kim K. mi mignął, no ale to przecież niemożliweeeeeeeeee :p
Tenis, 40D, MTB & MBA
Awatar użytkownika
danka44
Posty: 968
Rejestracja: 26-09-2006, 08:53
Lokalizacja: Junglinster

Post autor: danka44 »

Wrzucam linka do pomocnej mapki http://www.nps.gov/deva/planyourvisit/l ... eID=547422

Czy dlatego jechaliście aż do Lake Isabella, że z Olanchy nie było krótszej drogi?

Sorry, jak nie pamiętasz co i jak, a ja męczę.
Danka
Awatar użytkownika
ogrodniczka
Posty: 857
Rejestracja: 10-08-2007, 15:49
Lokalizacja: Kraków/Bridel

Post autor: ogrodniczka »

Plan byl taki:) Chcielismy jechac dolem zz Lake Isabella, ale po rozmowie z wlascicielem-zbieraczem zmienilismy plany i pojechalismy na polnoc. Okazalo sie, ze na poludnie nie bylo juz sekwoi. A na polnocy byl Trial of 100 Giants.
Nie pamietam, zeby po wyjezdzie z DV byla inna droga do Monterrey ktora bylaby :
a/ malownicza
b/ pozwalala na ogladanie ocenau
Chcielismy sie wbic jak najszybciej na droge nad oceanem i tak wlasnie pasowalo z noclegiem w motelu jak z 'Psychozy'.
Awatar użytkownika
danka44
Posty: 968
Rejestracja: 26-09-2006, 08:53
Lokalizacja: Junglinster

Post autor: danka44 »

No tak, wam ta trasa pasowala. My sie upieramy przy Yosemity i im bardziej Prosiaczek patrzyl, tym bardziej rozsadnej drogi nie bylo ;)
Coz, mamy czas i nadkladajac pareset kilomertow wszedzie dojedziemy. A jak bedziemy mieli szczescie, to na cos ciekawgo trafimy.
Danka
ODPOWIEDZ